Święte miasto Varanasi
Dzwonki. Dźwięk dzwonków. Wdzierał się do mojej głowy. Zapadł mrok. Ciężkie zasłony opadły na okna słońca. Czułem tajemnicę. Czułem, jak czai się za rogiem mojego hostelu. Nie rozumiałem tego, co tu się dzieje. Przyjechałem w południe. Opary kadzideł i haszyszu mieszały się z wonią drzewa sandałowego i innymi zapachami. Dzwonki. Wszedłem w ciemną uliczkę, na której popiskiwały szczury. Patrzyły na mnie. Czułem to. Przeszedłem obok kapliczki z nieznanym mi, kolorowym bóstwem. Doszedłem do ciemnego tunelu, którym schodziłem na schody prowadzące do Gangesu. Na końcu korytarza było światło. Mężczyzna, obok niego dwóch innych. Pomagali mu zakładać złote szaty. Z namaszczeniem rozprostowywali każdą fałdę. Bałem się. Czułem, że nie powinno mnie tu być. Nie miałem jednak innej drogi. Przeszedłem obok. Odwróciłem się po kilku krokach i zrobiłem zdjęcie.
Na nadbrzeżu w trzech miejscach widziałem spore poruszenie. Łodzie za 100 rupii zabierały turystów. Zajmowały miejsce przy brzegu na wprost miejsc, przy których krzątali się ludzie. Poszedłem do największego ghatu Dasaswamedh. Poustawiano platformy. Jakby palety, a na nich dywany. Na wprost nich podobne, tylko że zajęte. Na każdej platformie jedna osoba miała w ręku sznurek, który poruszał dzwonkami. Nie odpuszczali nawet na chwilę. Małe dzwoneczki w kiściach po kilka wydawały ogłuszający jazgot. Zbierali się ludzie. Siadali na schodach Ghatu. W okolicznych hostelach i restauracjach tarasy zaroiły się od turystów. Ci mieli loże i miejsca VIP. Hindusi zamodleni. Na platformach pojawili się mnisi. Przepięknie ruszając się w wyćwiczonym tańcu, składają matce Ganges podziękowania za dziś i błagają o jutro. Wszystko w oparach kadzideł i woni oliwy do lamp. W oddali na dwóch końcach, które widzę, palą się wieczne ogniska. Pójdę tam jutro. Dziś czuję, że dotykam innych bogów. Ganges, bo dla niego tu przyjechałem, stał się moim oczyszczeniem.
Do Delhi dojechałem pociągiem. Szybko złapałem taksówkę i ruszyliśmy na lotnisko. Taksówkarz zadowolony z miłego i dobrze płatnego kursu autostradą szybko i z uśmiechem wciskał gaz na maksa.
– Dostałem nową taksówkę – powiedział z uśmiechem, odwracając się do mnie. W tej samej chwili skręcił kierownicą i bokiem auta z okropnym zgrzytem szorował o barierę z betonu. Zatrzymał auto i krzycząc w hindi poszedł oglądać zniszczenia. Lamentów nie było końca. Na szczęście, a tego się bałem, winą obarczył nie mnie, ale brak talizmanu przyczepionego do zderzaka. Lotnisko w Delhi jest duże i dosyć nowoczesne. Szybko odnalazłem swoją bramkę, usiadłem obok ładnej blondynki. W dłoni miała paszport z dwugłowym, złotym orłem. Rosja. Znam kilka słów po rosyjsku. Zaczęliśmy rozmawiać. Umówiliśmy się, że po lądowaniu weźmiemy transport do centrum razem. Takie spotkania w podróży to moje najlepsze wspomnienia.
Poznawanie ludzi jest dla mnie najcenniejsze. Nie mówię dobrze w obcych językach. Jestem dyslektykiem i nie wszystko, co słyszę, rejestruję. Mam też kłopoty z zapamiętywaniem np. wierszyków czy tekstów piosenek. Mimo tego ograniczenia poznaję nowych ludzi i rozmawiam z nimi. Najważniejsze to być otwartym i szczerym. Również dzięki tym ograniczeniom wykształciłem w sobie inne cechy. Podobnie jak osoby niewidome świetnie słyszą, ja odczytuję świat polisensorycznie.
Varanesi jedno z najstarszych miast świata. Przetrwało do dzisiaj. Jest jakby podzielone na dwie części. To przy Gangesie i to drugie z jednym z najlepszych uniwersytetów. Samo miasto nie różni się niczym od innych hinduskich miast w tym rejonie. Ten sam zgiełk. To samo zamieszanie. Wszędzie ludzie. Wszędzie jadłodajnie i sprzedawcy. Na ulicach przechadzają się wielkie krowy. Jest jednak coś, co wyróżnia to miasto. Co jakiś czas przez ulicę idzie kilku facetów i na prymitywnych noszach niosą ludzkie ciało. Opakowane w folię podobną do koców termicznych. Owinięte ciała są tandetnymi ozdobami, przypominającymi te, które kiedyś wieszaliśmy na choinkach. Przebiegają szybko pomiędzy ludźmi w stronę dwóch miejsc na nadbrzeżach, gdzie przygotują mały stosik drzewa sandałowego. Im bliżej schodów Ghatów na straganach, tym więcej amuletów, buteleczek na wodę z Gangesu i pamiątek. Co jakiś czas ludzie się rozstępują. Inni czołgają się po ziemi – w ramach pokuty lub by wyprosić łaskę od matki Ganges. Po ulicach chodzą obłąkani oraz ludzie w transie. Obok mnie tańczyła kobieta. Jej twarzy nie zapomnę. Była tak nieobecna, umęczona jakimś wewnętrznym bólem.
Same Ghaty to właściwie schody do Gangesu. Ciągną się przez kilometr lub może więcej. Każdy ich odcinek inaczej się nazywa. Wszędzie coś się dzieje. Mój hostel jest w dobrym miejscu. Blisko tych najstarszych miejsc. Tu też jest najstarsza umieralnia, gdzie ludzie czekają na swoją kolej, by oddać ostatnie tchnienie. Blisko ognia, który ich po śmierci pochłonie. W powietrzu zapach. Drzewo sandałowe i ten lepki i zatykający zapach ludzkiego tłuszczu. Przy ogniu pracują mężczyźni z kasty „niedotykalnych”. Najniższej kasty. Gdy podszedłem bliżej, każdy prosił mnie, czy to skinieniem głowy, czy wskazując na aparat, bym go schował. Nie był to zakaz. Raczej prosili mnie o szacunek dla zmarłych. Wiedziałem, że muszę tak postąpić. Wokoło były wysokie budynki. Umieralnia dla najbiedniejszych. Tu zbierali się, by zakończyć drogę swojego życia. Chcieli być blisko ognia i Gangesu.
Wszędzie było je czuć. Duchy. Tak, fizycznie czułem obecność zaświatów. W pobliżu siedziało kilku ludzi, o których mówi się tu „baba”. Długie dredy i wysuszone ciała. Widziałem ich każdego dnia w tej samej pozie. Nie ruszali się ze swoich miejsc. Turyści zostawiali im datki. Uczniowie przynosili jedzenie. Poniżej stały łodzie. Naganiacze przekonywali, że pokażą piękne i wyjątkowe miejsca za ustaloną opłatę 100 rupii.
W ciągu dnia Ganges przemieniał się kilka razy. Z samego rana do rzeki ściągały tłumy pielgrzymów, by się oczyścić. Zanurzali się w ciemnej wodzie. Kobiety w ubraniach. Faceci w płóciennych przepaskach zamiast spodenek. Myli się, obficie się mydląc. Nikt nie zwracał uwagi na to, że obok ludzie napełniali butelki świętą wodą. Kobiety po wyjściu z wody umiejętnie przebierały się w suche ubrania tak, że nie pokazywały nawet skrawka nagiego ciała. Nie zawsze jednak.
Później do pracy przystępowali pracze. Wielkie płachty białych prześcieradeł z hoteli suszą się na schodach. Z oddali wygląda jakby ktoś wygumkował świat i została biała kartka papieru w tym miejscu. Piorą prześcieradła na kamieniach, stoją po kolana w wodzie, uderzając mocno zwiniętym materiałem w kamień. Widać ich wysiłek. Nieopodal w tym samym czasie chłopcy zaganiają wielkie bawoły do wody. Sami mają wiele radości, skacząc do wody. Do nadbrzeży przybywają łodzie z połowem sumików. Jedyne mięso, jakie tu znalazłem. Przy tym małym porcie kilku szkutników naprawia sporą łajbę, obijając kadłub blachą z beczki.
Wszędzie widzę turystów. Takich niedzielnych, w pięknych dresach. Japończyków z najnowszymi aparatami. Jest też grupa białych, którzy przyjechali tu i zostali. Ich brudne włosy i oczy świadczą o ciągłym szukaniu siebie. W oparach haszyszu i kadzideł słuchają, jak naucza baba, siedzący nieopodal. Każdego ranka przybywają też nowi kapłani i tacy, co chcą nimi zostać. Ogolone dopiero co głowy lśnią w słońcu. Ustawiani są pod świątynią i odbierają pierwsze lekcje. W ich oczach widać strach. Boją się tego, co ich czeka. Potem ich wzrok osłabnie, gdy osiągną pierwsze wtajemniczenia. Piękne świątynie hinduskie i buddyjskie. Niestety nie wpuszczono mnie do niektórych. Policja, siedząc na ogrodowych białych krzesłach, wyłuskała mnie z rzeki ludzi. Zażądali paszportu. Nie wystarczyło im ksero i banknot 20 rupii. Chcieli albo więcej, albo wyglądałem na terrorystę z Pakistanu.
Pełno jest dzieci. Grają w krykieta. Nie rozumiem zasad, ale widzę, że emocji jest sporo. Piłka co jakiś czas ląduje w wodzie. Jeden z chłopców wskakuje do wody. W powietrzu nad głowami latawce. To ulubiona zabawa. Każdy ma latawiec. Puszczają je z dachów pobliskich domów, z wysokich pięter schodów, umiejętnie sterując i podrywając do lotu. Zbudowane są z dwóch listewek bambusowych i kawałka bibuły. Wszystkie zbudowane tak samo. Chyba zestawy, ale nigdzie nie widziałem, by je sprzedawano. Sam bym kupił. Gdy chodziłem zamyślony, łapałem się w sieci nitek latawców. Dzieciaki, gdy nie bawiły się, zbierały łajno krów i bawołów. Układały je na schodach w zgrabne kształty. Potem te odchody posłużą jako podpałka pod ogień w kuchni. Podobno jedzenie ugotowane na ogniu z łajna jest najsmaczniejsze. Ja nie czułem różnicy. Jedzenie takie samo jak wszędzie w Indiach. Ostre. Nauczyłem się, co jeść, by było choć trochę mniej pikantne. Co kilka dni mam jednak potrzebę postu. Organizm nie jest w stanie przyswoić już niż ostrego. Ratuję się bananami.
Hostele i hotele w pobliżu są różne. Od bogatych, z pięknymi dywanami przed wejściem, po takie skromniejsze, jak mój. W moim pokoju razem ze mną mieszkały dwa gekony. Uwielbiam je. Zdarzało mi się z nimi dzielić pokoje. Są gwarancją, że nie pogryzą mnie owady. W oknach kraty, które były zabezpieczeniem przed małpami. Duże gangi włamywały się do domów i hoteli. Sam byłem świadkiem walki. W domu obok, jak lokatorzy wężem z wodą pod ciśnieniem odganiali stado. Pod moim oknem miały legowisko, w którym spały. Jedna z samic prowokowała do kopulacji wielkiego samca. Co kilka minut podchodził do niej. Gdy jakaś inna samica się do niego zbliżała, obecnie panująca z krzykiem szczerząc kły ją odganiała, po czym znowu prowokowała samca do kopulacji. Trzeba uważać na małpy. Potrafią wyrwać z ręki wszystko, co mamy.
Czym jest Varanasi? Dla mnie źródłem. Obłąkaniem. Tu oczyściłem się w Gangesie. Obmyłem się z technologii i racjonalności. Ghaty to bramy. Ja dosyć szybko znalazłem drogę w obie strony, niektórzy, jak widziałem, nie prędko odnajdują drogę powrotną. Być może dla wielu to skansen i kicz. Przyjadą, porobią fajne zdjęcia i odjadą. Tak jak nie każdy czuje magię świąt. Rozumiem. Dla mnie jednak Varanasi to realne poczucie czegoś tajemniczego. Chcę tam wrócić.