Praca z domu
Przychodzi taki moment w roku, gdy kobieta w delegacji wraca do domu i staje się po prostu kobietą. Delegacja zapomniana, przynajmniej na moment, a ja zabieram się za pastowanie podłóg, odkurzanie zapomnianych kątów i mycie okien.
Wróć. To nie moja historia.
Koniec roku. Nie wiem, którego okresu bardziej nie lubię – apogeum wakacji przypadającego na sierpień czy końca roku ze Świętami i Sylwestrem. Trochę tu dramatyzuję, ale zdarza się, że na zylion wysłanych maili, dostaję zylion minus 5% zwrotek „jestem na urlopie do…”. Trudno wszystko załatwić na czas, trudno uzyskać zgody wszystkich świętych na cokolwiek, trudno więc się zrelaksować. Trudno także pogodzić wymagania życia zawodowego z oczekiwaniami życia prywatnego. Tylko pytanie: z jakimi oczekiwaniami życia prywatnego może się zetknąć kobieta w delegacji.
Już kilka osób pisało w iMag Weekly o tym, jak to jest pracować z domu. Swój dzień opisywał Wojtek, Krzysiek dawał cenne porady. Nie jestem ekspertką w tej dziedzinie, choć można powiedzieć, że spędziłam lata, pracując z domu. Nie jestem ekspertką tylko z tego powodu, że ciągle coś mi nie gra tak, jak wyobrażam sobie, że powinno grać w moim setupie pracy z domu. Mimo to właśnie tak lubię pracować najbardziej.
Czy da się przestać pracować?
Najtrudniejszym wyzwaniem jest to, by w którymś momencie umieć przestać pracować. Przyznaję, mam z tym problem. W czasie wyjazdu służbowego potrafię siedzieć w biurze i pracować do 21:00, wyjść na późną kolację z koleżeństwem z pracy, przy jedzeniu omawiać sprawy zawodowe, a po powrocie do hotelu usiąść z laptopem w łóżku i dalej pracować. W domu tak nie wolno robić. W domu tak się nie powinno robić. Staram się, ale… mi nie wychodzi. Są dni, gdy kończę pracę w domu grubo po północy, są dni, gdy zaczynam przed 5 rano. Słabo.
To jest najgorszy dysonans w harmonii mojej pracy z domu. Pracuję tu jeszcze więcej niż w biurze, bo brak mi typowych rozpraszaczy biurowych – plotek przy ekspresie do kawy, zagadywania przy drukarce czy obgadywania nieznośnych telefonów. W domu pracuję znacznie bardziej wydajnie niż w biurze, tu też pracuję dłużej. Gdy jeszcze „normalnie” mieszkałam w Krakowie i chodziłam codziennie do pracy, przychodziłam do biura i wychodziłam z niego zwykle o tej samej porze rano i po południu. Obsuwy zdarzały się, ale nie były regułą. Teraz jest inaczej.
Jak zatem przestać pracować? Można po prostu nastawić budzik. Jakiś taki zwykły, trrrrr i już. Koniec pracy. Nie zawsze zadziała, ale może stać się zimnym prysznicem. „Obudź się, obudź, życie ucieka, praca to nie wszystko!”. Można wprowadzić rytuały, które porządkują dzień. W moim przypadku to śniadanie, które – jak już może wiecie – jest niezbywalnym elementem mojego dnia, czy na delegacji, czy w domu. Pracę staram się zacząć wcześnie, tylko przy kawie, ale gdy szanowny autor zdjęcia tytułowego wstanie, śniadamy. Obojętne, czy to dzień świąteczny, czy dzień pracy, czas na śniadanie musi być. Tak mija mi pierwsza przerwa w pracy w domu. Druga następuje zwykle wczesnym popołudniem, gdy przygotowuję znowu coś do jedzenia, a trzecia, gdy zaczynam gotować obiad. Można zatem powiedzieć, że ograniczeniem dla mojego pracoholizmu są gastrofazy. Niestety, po jedzeniu wracam do biurka. Tu jest kolejny pies pogrzebany.
Biurko idealne
Mam fantastyczne biurko w domu. Jest dokładnie takie, jak sobie wymarzyłam, bo zostało zrobione na moje zamówienie. Ma dwa metry długości, ponad metr szerokości, wysokość dopasowaną do mojego stylu siedzenia (na krześle po turecku), dwie szafki z półkami po bokach. Uwielbiam pracować przy tym biurku. Mieszczą się na nim wszystkie niezbędne bambetle, sterty książek, pamiątkowy skorpion z Egiptu, drugi monitor i kocyk na kotka, a nawet na dwa kotki. Ponownie odwołam się do zdjęcia tytułowego: jego bohaterem jest Tuskot, który spogląda w obiektyw znad sterty książek; w tle mój laptop (z profilu). Lubię pracować z kotem na biurku, czasem rozkładającym się na moich rękach, niekiedy śpiącym na moich kolanach, a zdarza się, że na biurku śpią oba. Uwierzcie mi: to szalenie uspokaja, obecność śpiących zwierząt przy pracy. Przypominam sobie, że w jednym z dawniejszych biur pojawiał się pies i to były te fajniejsze dni, gdy leżał sobie przy drzwiach. Tak, obecność zwierząt poprawia atmosferę pracy, także w domu. Powoduje, że mam większą cierpliwość do wykonywania zwykle nużących czynności. Ulubione biurko nie ułatwia wstawania od niego. Lubię przy nim siedzieć, choćby nawet rozliczając delegacje.
Trzecią irytującą mnie w pracy z domu sprawą jest to, że staram się zostawiać na te dni takie rzeczy do zrobienia, które wymagają dłuższego czasu skupienia, ciszy, spokoju. W Paryżu mamy otwarte biuro – open space – trudno się tu skupić, w Warszawie mam wprawdzie miejsce w pokoju, ale to jednak w krakowskim domu przygotowuję plany bardziej skomplikowanych projektów, co zabiera zwykle więcej niż dwie godziny, czy dokumentację projektową, co może trwać nawet cały dzień, szczególnie że większość dokumentów musi powstawać w dwóch językach, po angielsku i po francusku. Nie umiem się od tych rzeczy oderwać, dopóki są nieskończone. Nie umiem zostawić na następny dzień planu projektu, nawet jeśli jest północ. Rozliczenia projektów muszę doprowadzić do końca, godzina obojętna. To powoduje, że czasem czuję się jak freelancer, nie pełnoetatowy kierownik projektów. Tak bowiem właśnie pracowałam lata temu, gdy jeszcze byłam wolnym strzelcem, redaktorką, co łączyłam z pisaniem doktoratu i innych naukowych prac. Czasem chciałabym się poczuć „jak na etacie” (uśmiecham się ironicznie do samej siebie, pisząc te słowa).
Kotek na biurku
Są przecież także zalety. Zwierzęta i stały z nimi kontakt to jedna z nich. Drugą dla mnie ważną zaletą jest to, że mogę sobie pracować ubrana, jak chcę, nieuczesana, bez makijażu. Nie, żebym była flejtuchem czy nie dbała o siebie, po prostu nie widzę potrzeby pacykowania twarzy (szczególnie w pewnym wieku) tylko po to, by uśmiechać się wyłącznie do siebie. No i tak, poznajcie mój sekret: poranki przy biurku spędzam w piżamie i szlafroku, ciepłych skarpetkach i rękawiczkach bez palców. Cholera, lubię to! Przypomina mi się pewna znajoma tłumaczka – potrafi długo siedzieć przy pracy w szlafroku, czasem dopiero na wyjście wieczorne zbiera się i wyfiokowana wychodzi z domu. Zupełnie inną kwestią jest multitasking. Znakomicie umiem myć podłogę w kuchni czy gotować obiad, odbywając ważnego calla służbowego (nie próbujcie tego z odkurzaczem!). Jeśli tylko spotkanie online nie jest videokonferencją, to na przykład robię paznokcie albo układam pasjansa. Wydało się… Och, czasem też piszę krótkie maile, wymagające jednozdaniowej odpowiedzi.
Wreszcie niebagatelna sprawa, jaką są choroby, o czym pisałam tydzień temu. Nie zawsze choroba zmusza do przerwania pracy; lekkie przeziębienie jest przyczyną, dla której powinno się do pracy nie iść, by zarazy nie roznosić, ale nie ma powodu, by pracę przerywać. Dzisiaj mija kolejny dzień, gdy pracuję głównie z łóżka, bo francuska zaraza nadal nie odpuszcza i tylko po moim zachrypniętym głosie i kaszlu klienci i współpracownicy poznają, że coś jest nie tak. „T’es pas à Paris?” – „Nie ma cię w Paryżu?” – słyszę ciągle pytanie i odpowiadam cierpliwie, że nie, pracuję z domu, że mam katar jak wodospad Niagara, że kaszlę jak silnik na oparach benzyny i mam gorączkę jak Eyjafjallajökull. Rozsądny pracodawca daje taką możliwość pracownikom, by nie zarażali innych.
Co mi jest niezbędne, by efektywnie pracować z domu? Niewiele, bo w ogóle co do narzędzi pracy jestem raczej minimalistką. Laptop i telefon. Zewnętrzny monitor się przydaje, aczkolwiek nie jest must have. Stoi na biurku, zatem korzystam z niego, ale gdyby zniknął, to bym nie płakała. Telefon. Używam różnych komunikatorów – Skype’a (a właściwie Skype for Business na Maca, czyli Lync), Slacka, MXIE – żeby obniżyć koszty rozmów telefonicznych, których muszę sporo prowadzić w tej pracy. Na marginesie dodam, że Francuzi cenią kontakty osobiste – najwyżej w tej hierarchii stoi spotkanie twarzą w twarz, pośrodku rozmowa telefoniczna, na końcu – mail. Wiele maili, na które odpowiadam lub które sama wysyłam, zaczyna się od sformułowania: „W nawiązaniu do rozmowy telefonicznej…” lub „Podsumowując nasze spotkanie…”. Muszę więc dużo rozmawiać. Patrząc na zestaw sprzętu, odnieść można wrażenie, że mogłabym pracować z leżaka na plaży. Owszem, mogłabym i nieraz już to robiłam i żaden z klientów się nie zorientował. Praca z domu to tylko jedna z odmian pracy zdalnej. Pracę zdalną wykonywać można zewsząd, o ile tylko masz poprawnie skonfigurowanego VPN…
Tak, być może jestem pracoholiczką i praca z domu nie ułatwia mi walki z nałogiem, tylko czy ja naprawdę chcę walczyć z nałogiem? Otóż nie. Jedyną przyczyną, która od pracy może mnie oderwać, jest drugi człowiek. Bo nawet święta darzę dość dużą dozą rezerwy – jak wspomniałam, nie lubię tego czasu w roku, gdy potrzebne osoby są niedostępne. Same święta natomiast dość skutecznie bojkotuję. I o tym, jak mi to wychodzi, dowiecie się w przyszłym tygodniu.
Komentarze: 2
W obecnym domu szukam ciągle swojego miejsca. Z zazdrością czytam o Twoim biurku. Biurko i miejsce to najważniejsza rzecz w drodze do przyjemności przy pracy.
ps. skorpiona tez mam, sam go złapałem
skorpiona, masz mnie! To nie skorpion, tylko skarabeusz – w tej chwili na niego popatrzyłam i uświadomiłam sobie, jak mało czasu spędziłam na lekcjach biologii :D
Biurko, tak, jest zdecydowanie najważniejsze, jeśli się rozważa pracę z domu. Dlatego sama wymyśliłam moje biurko i nic mi w nim nie przeszkadza. Choć, w sumie, mogłoby być jeszcze większe. Jak je planowałam, nie miałam żadnego kota, teraz mam dwa i czasem jest problem z pomieszczeniem moich książek, notatek i dwóch kotów na biurku, hahaha!