GP Australii Formuły 1: wrażenia
Wyścigi Formuły 1 zacząłem śledzić na krótko przed pojawieniem się w tej serii Roberta Kubicy, jednak do tej pory nie widziałem żadnego na żywo. Zmieniło się to dopiero kilka dni temu – poleciałem do Melbourne, by obejrzeć pierwszą rundę sezonu 2017.
Formuła 1 określana jest jako najwyższa kategoria w sportach motorowych. Pomimo kontrowersyjnych zmian dotyczących silników, które wprowadzono od sezonu 2014 (2.4 L V8 zastąpiono 1.6 L V6, a zmniejszenie maksymalnych obrotów zabrało charakterystyczne, wysokie brzmienie), seria ta nadal cieszy się ogromną popularnością. Za sprawą wysokich prędkości, efektownych torów, wielkich pieniedzy i specyficznej atmosfery, każda runda przyciąga na trybuny dziesiątki tysięcy kibiców. Sezon 2017 od dawna zapowiadał się szczególnie interesująco, gdyż po raz kolejny wprowadzono daleko idące zmiany w regulaminie: bolidy stały się dłuższe i cięższe, opony – szersze, a elementy aerodynamiczne – bardziej efektywne. Efekt? Wyższe prędkości, większe przeciążenia i trudniejsze prowadzenie bolidu, a co za tym idzie – czasy okrążenia zredukowane w stosunku do poprzedniego sezonu o nawet 5 sekund.
Mój pierwszy kontakt z F1 miał miejsce we wrześniu 2015 roku, gdy podczas pobytu w Singapurze mogłem obejrzeć piątkowe treningi przed nocnym wyścigiem w tym mieście. Doświadczenie to pozostawiło ogromny niedosyt, dlatego decyzja o wyjeździe na GP Australii w Melbourne przyszła bardzo łatwo – tym bardziej, że od tego miejsca dzielą mnie zaledwie 2 godziny podróży samolotem. Ze względu na inne plany, w stolicy stanu Wiktoria pojawiłem się dopiero w sobotę wieczorem – w sam raz na najważniejsze wydarzenie weekendu, czyli niedzielny wyścig, ale zbyt późno na treningi oraz kwalifikacje. Bilet na jeden dzień kosztował 80 dolarów (około 250 złotych). Była to najtańsza wejściówka typu general admission – pozwalała na swobodne poruszanie się po rozległej strefie wewnątrz i wokół toru, ale nie dawała dostępu na wysokie trybuny czy strefy premium. Więcej na ten temat napisałem w dalszej części artykułu.
Zanim przejdę do wrażeń z samego wyścigu, opowiem trochę o torze oraz tym, co działo się wcześniej. Długa na 5303 metry pętla Albert Park, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się w parku, który położony jest około 3 kilometry na południe od ścisłego centrum Melbourne. Co ciekawe, tor istnieje tylko przez kilka dni w roku – w rzeczywistości składa się on z fragmentów alei otaczających jezioro o tej samej nazwie. Miałem okazję przespacerować się tamtędy na początku lutego, ponad miesiąc przed weekendem Grand Prix – już wtedy w okolicy pojawiały się pierwsze bariery oraz stalowe konstrukcje trybun.
Aby uniknąć problemów z dojazdem w dniu wyścigu, do Albert Park dotarłem piechotą, co pozwoliło dosyć dokładnie zapoznać się z bezpośrednim otoczeniem toru. Chociaż wyścig formuły 1 miał zacząć się dopiero o godzinie 16 lokalnego czasu (7 rano w Polsce), otwarcie bram zaplanowano już o 10:30. Pomimo pojawienia się na miejscu kilka minut przed dziesiątą, musiałem ustawić się w długiej na kilkaset osób kolejce do kontroli biletów oraz bezpieczeństwa; sam proces przebiegał dosyć sprawnie, a ja około 10:40 wszedłem na teren Albert Park.
Co zastałem na miejscu? W środkowej części toru zlokalizowano rozległą strefę gastronomiczną, kilka scen, liczne atrakcje i wystawy aut wyścigowych, a także sklepy z oficjalnymi gadżetami zespołów. Z tego punktu można było łatwo dostać się do niewielkich, ogólnodostępnych trybun i otwartych terenów wokół pętli, a także wymagających droższego biletu trybun i stref VIP. Przechodzenie między jedną a drugą stroną toru ułatwiały kładki.
Zbieg okoliczności sprawił, że podczas pierwszego spaceru po wejściu do Albert Park trafiłem w okolice wjazdu do paddocku, czyli strefy przeznaczonej dla kierowców, zespołów, dziennikarzy i wąskiego grona gości. W rezultacie w ciągu następnej godziny mogłem z bardzo bliska obserwować przyjazdy sportowych aut, z których wysiadały kolejne gwiazdy Formuły 1. Byli wśród nich m.in. czterokrotny mistrz świata Sebastian Vettel, faworyt lokalnej publiczności – australijczyk Daniel Ricciardo, legenda motorsportu – Carlos Sainz oraz jego syn, kierowca zespołu Toro Rosso – Carlos Sainz Jr, młoda gwiazda Red Bulla – Max Verstappen, konstruktor Adrian Newey oraz wielu, wielu innych.
Kilkadziesiąt minut później ustawiłem się przy barierach toru, by obejrzeć wyścigi serii towarzyszących, w tym Porsche Carrera Cup, a także tradycyjną paradę kierowców Formuły 1 w zabytkowych samochodach. W ten sposób upłynęły kolejne trzy godziny, a około 40 minut przed startem pierwszej rundy sezonu F1 na torze pojawiły się bolidy, by przejechać okrążenie wyjazdowe i ustawić się na polach startowych. Aby umilić widzom oczekiwanie, nad Albert Park zaplanowano przelot samolotów australijskich sił powietrznych oraz lotniczej grupy akrobacyjnej. Po zakończoneniu pokazu od wyścigu dzieliło nas zaledwie kilka minut, a ekscytacja wśród kibiców sięgała zenitu.
W komentarzach po zakończonym zwycięstwem Sebastiana Vettela (Ferrari) wyścigu dominowały opinie, że był on mało efektowny lub wręcz nieciekawy. Istotnie, na torze nie doszło do zbyt wielu spektakularnych manewrów wyprzedzania, udało się także uniknąć poważniejszych kraks czy wypadków. Czym innym były jednak wrażenia z obserwowania rywalizacji na żywo; niemal cały wyścig obejrzałem z trybuny ustawionej przy sekcji zakrętów tuż za prostą startową, w której nie brakowało akcji i dynamicznych manewrów. Nowe bolidy sprawiały wrażenie niezwykle szybkich i trudnych do opanowania, co dało się zauważyć po bardzo zróżnicowanym sposobie przejeżdżania tego fragmentu przez kierowców.
Niestety, dużym minusem okazała się wejściówka general admission, która nie gwarantowała miejsca na wyższych trybunach. Zdecydowałem się na nią po pozytywnych wrażeniach z treningów przed GP Singapuru, gdzie oferowała ona znacznie atrakcyjniesze miejsca do oglądania rywalizacji na torze. W przypadku Melbourne było jednak inaczej, a trudność w znalezieniu dogodnego punktu zwiększała ogromna liczba kibiców zgromadzonych w Albert Park. Należy bowiem pamiętać, że miejsce z widokiem na ciekawy zakręt to dopiero połowa sukcesu; kluczem jest także bliskość jednego z telewizyjnych ekranów, na których pokazywana jest akcja z całego toru wraz z klasyfikacją i innymi informacjami o przebiegu wyścigu.
Niemniej możliwość obejrzenia pierwszej rundy najwyższej serii w sportach motorowych była bardzo przyjemnym doświadczeniem. Wisienką na torcie okazało się to, co nastąpiło tuż po zakończeniu wyścigu – otwarto przejścia w stalowych barierach, a tor w ciągu kilku minut zapełnił się kibicami. Dzięki temu jeszcze w trakcie dekoracji zwycięzców dobiegłem na prostą startową i z dosyć dużej odległości obserwowałem wydarzenia na podium. Spacer po pętli, na której chwilę wcześniej rywalizowali najlepsi kierowcy świata, była bardzo interesującym przeżyciem. Mam nadzieję, że wkrótce uda mi się to powtórzyć.
Więcej zdjęć z wyścigu w Melbourne znajdziecie na moim Twitterze.