Trzy morza, trzy religie, trzy kultury
Izrael niestandardowo
Mało kto powstrzymał emocje, gdy mówiłam, że wybieramy się na jesienne wakacje do Izraela i nie były to emocje pozytywne. Raczej zdziwienie, połączone z niedowierzaniem. Ujmę to tak: Izrael jest może celem pielgrzymek z Polski, ale ciągle nie pierwszorzędnym celem wakacyjnych podróży. Może warto byłoby to zmienić, ale może się tego nie da zmienić? To kraj trzech mórz, trzech religii, trzech kultur, to kraj, do którego nie wiem, czy wrócę.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 12/2016
Nie miałam żadnych wyobrażeń na temat tej podróży. Nie miałam czasu mieć wyobrażenia i to chyba najlepsze rozwiązanie, by, zamiast rozczarowania po przyjeździe, przeżyć zdziwienie. W Izraelu bowiem żyje się jak w oblężonej twierdzy; w każdej chwili mieszkańcy spodziewają się ataku i na każdym kroku jest to przypominane. Ulicami przechadzają się rekruci (wojsko jest obowiązkowe tak dla chłopców, jak i dziewcząt) z karabinami maszynowymi nonszalancko przewieszonymi przez ramię i niekiedy do tego człapią w japonkach, na drogach międzymiastowych samochody zatrzymują się w wojskowych punktach kontrolnych, a żeby wejść do centrum handlowego, przechodzi się kontrolę jak na lotnisku. Ale to nie jest ten czynnik, który sprawia, że turysta czuje się nieswojo w tym kraju. Większość napotkanych ludzi żyje swoim życiem, kompletnie nie interesując się przyjezdnymi. „Nie mówisz moim językiem? Nie będę z tobą rozmawiać.” – wiele razy trafiliśmy na taką postawę i to nawet w wypożyczalni samochodów, kawiarni czy na płatnej plaży, nie wspominając nawet o komunikatach na dworcach autobusowych. To jest podejście tak zdrowe, że wręcz im tego zazdroszczę. Pochodzę z Krakowa, w którym turystów się wielbi i chciałabym widzieć odrobinę izraelskiej obojętności choćby u krakowskich restauratorów. Przyjeżdżasz do nas, to sobie radź – tak mogłabym podsumować tę część, ale przecież jednocześnie nie raz zdarzyło się, że na ulicy podchodził do nas ktoś, pytając, czy nie szukamy pomocy.
Pomocy zwykle nie szukaliśmy, bo krążyliśmy po Izraelu z iPadem w rękach. Pierwszym zakupem (i w sumie chyba „największą” pamiątką z wakacji) była izraelska karta SIM, 6 GB, ważna miesiąc, za niecałe 100 szekli (trochę ponad 100 złotych). Nie wiem, jak sobie radzą inni, bez karty SIM. Dzięki mapom nie gubiliśmy się w miastach, do jazdy samochodem używaliśmy Waze, czyli międzynarodowego Yanosika ostrzegającego o patrolach policyjnych (co istotne, bo na izraelskich drogach jest ograniczenie prędkości do 90 km/h, a ja mam w prawej stopie wbudowany tempomat ustawiony na 130 km/h…). iPad służył także jako przewodnik i translator. Taka technologia to cudowna sprawa, zwłaszcza że autobusach miejskich i w międzymiastowych są gniazdka USB i telefon czy iPada – o ile masz kabel – możesz podładować.
Sto szekli za kartę SIM – to dużo czy mało? Trudno określić, biorąc pod uwagę, że Izrael jest drogim krajem. Śniadanie dla dwóch osób na modnym bulwarze w Tel Awiwie to jakieś 120–150 szekli – taka sama cena w Ejlacie. Paczka herbaty ziołowej w torebkach – 15 szekli. Jednorazowy wstęp na plażę – od 30 szekli do nieskończoności na najlepszych plażach. Jedynie izraelskie wino zachowuje przyjazne ceny – znakomite czerwone wytrawne znaleźć można już za 20 szekli – podobnie niedrogie są oliwki, hummus i bliskowschodnie pity zamiast chleba. A czy w tym klimacie potrzeba czegoś więcej do szczęścia? Zestaw: pita-hummus-oliwki jedliśmy codziennie z najwyższym zachwytem. Jednocześnie zostanie ze mną smak szakszuki w wyglądającej na podłą knajpkę w Tel Awiwie, falafela z budki w Ejlacie i arabskiej kawy z kardamonem i do tego ze słodkim pistacjowym ciastkiem z zakamarków Starej Jerozolimy.
Trzy kultury
Kawa arabska. Tu się zatrzymam, bo choć z pewnych rzeczy zdawałam sobie sprawę, to jednak zaskoczyła mnie wielokulturowość Izraela. Nie, nie mam tu na myśli Palestyńczyków na bazarze Starej Jerozolimy, bo ich przecież widzimy w sprawozdaniach z Izraela. Odnoszę się do wielkiej liczby mieszkańców, którzy do kraju przyjechali w ostatnich 20–25 latach – to grupa rosyjskich Żydów, których jest tam ponad milion (czyli w tej chwili to 1/8 populacji kraju). Ejlat jest miastem przez nich opanowanym i w wielu miejscach rosyjski jest pierwszym językiem. Po zapytaniu: „Do you speak English?” na twarzach sprzedawców w naturalny sposób pojawia się przerażenie i w końcu mówią „A po ruski wy nie goworitie?”.
Oczywiście kultur i języków jest w Izraelu znacznie więcej, ale te trzy zapamiętam szczególnie. Zwłaszcza rozgardiasz panujący w murach Starej Jerozolimy na bazarze, gdzie pod turystycznym gwarem język arabski mieszał się z hebrajskim i stosunkowo często z rosyjskim.
Trzy religie
Najsilniej odczuwałam to rozbicie w Jerozolimie – to oczywiste. Chciałoby się, by sąsiadujące ze sobą synagogi, meczety i kościoły różnych wyznań chrześcijańskich napawały nadzieją na pokój i miłość między nimi. To nie jest jednak ten przypadek. Dzwony bijące w kościołach usiłowały zagłuszyć nawoływanie muezzina na modlitwę, a na bruku stukały obcasy religijnego Żyda w drodze do domu – taki typowy obrazek, sielanka, którą zakłócał żołnierz z karabinem blokujący wejście do muzułmańskiej części miasta. Dopiero wtedy, gdy stanął przed nami na szeroko rozstawionych nogach z karabinem gotowym do strzału, w bolesny sposób uświadomiłam sobie, że jesteśmy w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Wiara i śmierć są tu związane ze sobą nierozdzielnie, zarówno z historycznego, jak i teologicznego punktu widzenia. Mnie było trudno w Jerozolimie mieć pozytywny stosunek do jakiejkolwiek religii, skoro to właśnie one podzieliły ten przepiękny kawałek ziemi i ludzi na nim żyjących.
Ten sam smutek odczuwałam w Ejlacie, patrząc nocą z tarasu na rozświetloną zatokę Morza Czerwonego. Izrael, Jordania i Egipt, a w zasięgu wzroku jeszcze Arabia Saudyjska. Przepięknie wcinające się w pustynne skaliste góry Morze Czerwone jest poszatkowane między te kraje. „Ile przystanków do Jordanii?” – słyszałam w autobusie miejskim. Granice to coś, o czym prawie zapomnieliśmy w Europie połączonej Unią Europejską. Na Bliskim Wschodzie przypomniałam sobie o ich istnieniu i – znowu – ogarniał mnie smutek. Naiwne myśli napływały mi do głowy na naszym tarasie przy oliwkach, hummusie, serze kozim, najbardziej podstawowych produktach łączących ludzi mieszkających w tym regionie. Czy nie mogliby usiąść na pustyni i dogadać się jakoś, żeby młodzież nie musiała trenować mięśni po to, by nosić karabiny? Najwyraźniej nie mogą i jest to bardzo frustrujące uczucie i mało napawające nadzieją na przyszłość.
Trzy morza
Gdybym miała izraelskie morza uszeregować według jakiegoś kryterium, to pierwszym byłaby ich „słoność”. Wyglądałoby to tak: Morze Martwe, Morze Czerwone, Morze Śródziemne. Drugim kryterium – plaża i dostępność – wtedy mamy: Morze Śródziemne, Morze Martwe, Morze Czerwone. A jeśli atrakcyjność, to: Morze Czerwone, Morze Martwe, Morze Śródziemne. Dla każdego zatem coś dobrego. Pod tym względem Izrael oferuje więcej niż wiele innych krajów, nawet jeśli długość wybrzeży nie powala na kolana (wybrzeże Morza Czerwonego to siedem kilometrów!).
Atrakcyjne Morze Czerwone to przede wszystkim rafy koralowe i delfiny oraz plaża w cieniu lądujących samolotów. Lepsze rafy można zobaczyć w Egipcie, ale i te izraelskie są niezłe. Rafa Delfinów położona kwadrans autobusem od centrum Ejlatu to natomiast fantastyczna okazja do zaprzyjaźnienia się z tymi niezwykłymi stworzeniami. Pływają swobodnie w Morzu Czerwonym, wracają stale do otwartego basenu przy tejże rafie. Są blisko związane z opiekunami, którzy znają delfinie rodziny, wiedzą dobrze, który delfin jest czyim potomkiem, partnerem/partnerką. Za nieco ponad 300 szekli można tam nurkować z delfinami przez godzinę, po uprzednim krótkim przeszkoleniu, jak używać sprzętu. Kto się nie zdecyduje na taką frajdę, może chodzić po pomostach i liczyć na to, że jeden z delfinów podpłynie na tyle blisko, że da się pomiziać po nosie. A delfiny mają na tyle fantazji i cierpliwości, że podpływają i się pozwalają miziać – tyle że wielu ludziom brak wystarczającej cierpliwości. Plaża przy Rafie Delfinów jest godna polecenia, bo z racji wysokiej ceny wstępu (ponad 60 szekli dla dorosłych), następuje oczywista selekcja. Zyskuje się za to darmowe krzesła i stoliki plażowe, jak również zacienienie, co w tym klimacie jest w zasadzie niezbędne.
Specyficzną atrakcją jest miejska darmowa plaża w samym centrum Ejlatu, nad którą schodzą do lądowania samoloty. To zupełne szaleństwo! Wydaje się, że niemal szorują brzuchem po położonym przy plaży centrum handlowym, a na pewno wzburzają morskie fale, zalewając usta i oczy słoną wodą, jeśli akurat się pływa. Olbrzymie wrażenie lądujące samoloty wywierają nocą i na pewno warto tam spędzić choć chwilę – po pierwszym lądowaniu ma się ochotę na drugie, a potem pragnie się samemu być w tym samolocie.
Morze Śródziemne w Izraelu widziałam tylko w Tel Awiwie. To piękne szerokie plaże i daleki horyzont, a także przeuroczy stary port w Jaffie. Morze Śródziemne daje w zasadzie tę samą zabawę, co wszędzie gdzie indziej – duże fale, łagodne przypływy i odpływy, ale nie każda stolica może się cieszyć tak cudownymi plażami. Nasze zwiedzanie miasta przerwaliśmy wczesnym popołudniem, by przez chwilę choć poskakać przez fale. Warto było, choć mimo opłukania się po kąpieli w prysznicu, włosy miałam pełne soli, a tenisówki – pełne piasku. Najpiękniej jednak Morze Śródziemne wyglądało w czasie zachodu słońca nad Starą Jaffą. Jestem gotowa uznać, że był to jeden z pięciu najpiękniejszych zachodów słońca, których w życiu doświadczyłam. Nieoczekiwany i tym bardziej zachwycający.
Największym kuriozum ze wszystkich jest na pewno Morze Martwe. Nie chodzi tylko o to, że człowiek staje się w nim nadmuchaną piłką, którą słona woda bezlitośnie wypiera na powierzchnię. Odnosiłam wrażenie dotknięcia czegoś starszego niż historie biblijne, równie niewyobrażalnego dla zwykłego człowieka, co dinozaury. Morze Martwe jest pozostałością po wylewach wód Morza Śródziemnego na tereny dzisiaj pustynne – jeśli się rozejrzeć wokół tego słonego rozlewiska, to wszędzie jest pustynia i istnienie tego „basenu” nabiera jeszcze bardziej absurdalnego wymiaru.
Warto położyć się na falach (falach? Jakich falach, tu nawet bryzy nie ma…) Morza Martwego, zadumać się nad przeszłością tego kraju i nad przyszłością słonej wody, która powoli wysycha. Podobnie jak zresztą słodka woda w tym regionie…
Przeszłość
Przeszłość w Izraelu to słowo bez dna. Przeszłość ma w tym właśnie kraju swój początek, tu bowiem Bóg stworzył Adama – czyli tam, gdzie dzisiaj przy tak zwanej Ścianie Płaczu (Zachodniej Ścianie Świątyni) Żydzi opłakują Świątynię króla Salomona. Przeszłość biblijna rzuca się w oczy turystom na drogowskazach. Widzisz „Jerycho”, myślisz „trąby jerychońskie”. Widzisz „Tyberiada”, myślisz o Janie Chrzcicielu i tańczącej Salome. Nade wszystko widzisz „Jerozolima” i myślisz… Nie, nie wieczność, ale jeszcze 196 kilometrów. Ale to nie tylko Biblia, chrześcijaństwo i judaizm czy inne religie. To najdawniejsze dzieje ziemi, które widać jak na dłoni w choćby niezwykłym rezerwacie przyrody na terenie dawnej kopalni miedzi – Timna obok Ejlatu. Stojąc na dowolnym pagórku, można dostrzec ukształtowanie powierzchni skalistej pustyni, o charakterystycznym czerwonym zabarwieniu. Po chwili dociera do mózgu informacja, że to było morze…, że stoi się na wzgórzu, które być może wystawało lekko ponad powierzchnię. Że tu dno łagodnie się obniżało, a tam był rów. Że to fale wyrzeźbiły te… – właśnie, to słowo – te faliste skały, w upalnym ciągle, choć zachodzącym słońcu, falujące.
Przeszłość widać też w Tel Awiwie, ale trzeba na nią zupełnie inaczej spojrzeć. To przeszłość najmłodsza w tym kraju, zbudowanym na idei odrodzenia państwa żydowskiego, którego przecież nie było na mapach przez tysiąclecia. Ta młoda przeszłość wyziera zza wina pnącego się po białych ścianach bauhausowych willi i uwidacznia się w szerokich bulwarach o paryskim rozmachu, po których spaceruje się w cieniu platanów. Warto Tel Awiw odwiedzić i zadumać się nad kierunkiem, w którym zmierza to miasto, ten kraj, to społeczeństwo. Ewidentnie na rozdrożu – chyba nawet bardziej niż cały świat, który stoi przed wielkimi próbami. Nie polecam tylko – zupełnie prozaicznie – korzystać z toalety na dworcu autobusowym w Tel Awiwie. Czasy jej świetności minęły bardzo dawno, podobnie jak data ostatniego sprzątania.
Czy więc warto pojechać do Izraela nie w celach pielgrzymkowych? No pewnie, to poniekąd świat w pigułce – ścierające się kultury, konflikty religijne, walka o równouprawnienie i modernizację społeczeństwa, wysychające słone morze i problemy z wodą. Wszystko tu jest. A jednocześnie we mnie została po powrocie jakaś pustka. Cieszę się, że tam byłam, bo dzięki temu już nie będę musiała tam wracać.
Praktycznie
- nie polecam używać roamingu – ceny są zabójcze; w większości knajp jest darmowe Wi-Fi, trzeba poprosić o hasło. Albo, jak my, kupić kartę SIM – koszt, jak pisałam, to około sto złotych za 6 GB. Niestety, trzeba się dopytać, czy karta nie ma zablokowanej możliwości udostępniania sygnału, czyli robienia hot-spota. Nasza miała taką blokadę.
- wynajem samochodu – da się znaleźć już za około 20 euro za dobę, ale, uwaga, przy wynajmie do trzech dni obowiązuje limit kilometrów, 250 km na dzień, dopiero od trzeciej doby nie ma limitu. Obsługa stacji benzynowych to wyczyn na miarę nagrody „Młodego Technika”, a benzyna kupowana z pomocą pana na stacji jest nieco droższa. Uznaliśmy, że cena nie gra roli, jeśli mielibyśmy wtopić, wolimy zapłacić więcej.
- komunikacja publiczna – jest bardzo dobrze zorganizowana, autobusy dojeżdżają do każdej miejscowości w Izraelu, ale niestety strona www jest mało intuicyjna i nie w pełni po angielsku.
- warto zapamiętać, że niedziela w Izraelu przypada w sobotę i od zachodu słońca w piątek 99% ruchu w tym kraju zamiera. Jest szabas i kropka. Zwolennicy wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę powinni odwiedzić ten kraj, by zobaczyć, jak to jest. Szabas obejmuje także transport publiczny, który jest ograniczony do niezbędnego minimum. Również knajpy. W zasadzie tylko stacje benzynowe są czynne, a to tylko dlatego, że są samoobsługowe.
- loty do Ejlatu z Polski (Ryanair i WizzAir) docierają na lotnisko Ovda, które leży pośrodku pustyni. Do miasta dociera się autobusem, a za bilety można zapłacić online.
Komentarze: 2
Artykuł w punkt. Mam dokładnie takie same odczucia jak Ty. “Cieszę się, że tam byłam, bo dzięki temu już nie będę musiała tam wracać”. A dodałbym tylko niesmak jaki pozostał po wizytach w miejscach świętych, a dokładniej brak zadumy, gwar i atmosferę jak a hipermarkecie. Szkoda.
Poczułam jak gdyby ktoś wyjął mi to z ust. Identyczne odczucia🙈