Wziąć się do roboty
Początek roku przywitał nas białym. No i dobrze. Jak ma być zima to niech będzie.
Zima bez śniegu to jak miłość bez seksu albo… jak wóda bez alkoholu, a nawet jak wakacje bez słońca. No więc nareszcie jest jak powinno być. Jest zima – jest śnieg. Jest zima – jest mróz. Tylko malkontentom nie pasuje. Malkontenci muszą mieć swoje zdanie odrębne, bo jakże by inaczej. Malkontenci to taka ponadnarodowa rasa, która ma trzy wbudowane rzeczy: kręcenie nosem, niewyleczalność i bezinteresowność. „Śnieg spadł – źle, mróz jest – źle, drogi są ośnieżone – źle, komunikacja się nie wyrabia – źle (nota bene kłopoty komunikacji nie biorą się ze śniegu, w komunikacji jest źle bez względu na wszystko), ludzie marzną – źle, wszystko – źle”. „I kiedy ta zima się skończy? Bo jest źle”.
A może należałoby się wziąć do roboty i odśnieżyć? Albo wziąć sanki i pozjeżdżać z górki? Pocieszyć się z faktu, że uszy zmarzły? I tak w ogóle, że jest fajnie. Ale nie, lepiej ponarzekać. Powybrzydzać. Wyobrażam sobie, że jakby nie było śniegu to malkontenci też byliby aktywni. Może mówili by co innego, ale kręcenie nosem byłoby powszechne. „Zima jest, a śniegu nie ma – źle. Globalne ocieplenie – źle. Zima jest, a tu plus cztery i ptasia grypa się rozprzestrzenia – źle. Plucha wszędzie – źle”. No jak im dogodzić? Nie dogodzisz. Tak już im zostanie.
Skoro pada biały to, rzekł Steve – „Niech iPad’nie”. I iPad.
I na to tylko czekali malkontenci! Konkurencja też. Ale malkontenci mają pierwszeństwo, bowiem to jest krytyka bezinteresowna. Taka typu Smerf Maruda. Wybudzili się z letargu. Jeszcze nie bardzo wiedzą co by tu powiedzieć, ale na dobry początek kręcenie nosem to jest to.
No, po co ten iPad? Co on takiego daje? Komu to ma służyć? Ale po co to jest?
A konkurencja tylko na to czekała. Najpierw malkontenci a teraz konkurencja. Ryk się podniósł w niebogłosy (tu już nie było nic z bezinteresowności). I te sformułowania; „cofnięcie się cywilizacyjne” i „zwycięstwo marketingu, a cofnięcie technologiczne”. „To już było, iPad to nic nowego”. Mam wrażenie, że jakbyśmy skrzyżowali średniowiecze z komunizmem, to ci podżegacze z Cupertino, którzy żadnej świętości nie uszanują i zawsze coś nowego pokażą, już kilkakrotnie zostaliby spławieni pod lodem, przeciągnięci pod kilem, spaleni na stosie i ekskomunikowani w imię… nicnierobienia konkurencji.
Warto przypomnieć sobie te „przyjazne okrzyki radości” konkurencji z okazji premiery iPhone’a. Były dokładnie takie same. iPhone przecież, według z „konkurencją nie związanych krytyków”, niczego nowego nie wnosił. Każdy nowy telefon mógł z łatwością wykosić iPhone’a z rynku. I co? Ano jakoś nie wykosił. Każdy nowy telefon miał być lepszy od iPhone’a. Mijają dwa lata… i nie jest.
Od prawie dwóch lat prawie każdy nowy telefon z górnej półki wyglądem przypomina iPhone’a. Jest ramka, sugerująca przyrodniego brata z Cupertino, pod spodem wysuwana klawiatura (wirtualna jakoś nie wychodzi) nawet kilka aparatów posiada dotykowy ekran (kiepsko działający). Tyle, że żaden producent nie potrafi iPhone’a przebić. Wyglądzik tak, innowacja nie.
Pomijam Apple Store i sukces marketingowy i jakim bez wątpienia iPhone jest.
A wystarczyło się wziąć do roboty.
Kilka lat temu na przełomie 1999 i 2000 mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją. Na rynek telefonii komórkowej, zdominowany przez fińskiego producenta wspomaganego przez Erikssona i Siemensa, co go już nikt nie pamięta z produkcji komórek, zaczęły się wdzierać azjatyckie firmy. Epatowały kolorowym wyświetlaczem, klapką i jeszcze jakimś drobiazgiem. I co? I sukces. Na klapkach i kolorowych wyświetlaczach wypromowały się nowe marki. No i taka Nokia, taki Ericsson i taki Siemens, w jednej chwili stały się passe. Bo czy nowy wyglądzik, bo czy nowy kształcik, warte były tej ceny? Klient widząc, że płacąc ogromne pieniądze w gruncie rzeczy nie dostaje od Wielkiej Trójki nic nowego, zwrócił się do Samsunga, LG, Sony. I katastrofa na rynku. No i coś trzeba zrobić. Siemens, uciekając od kłopotów wyzbył się rynku mobilnego i ratując finanse – sprzedał brand firmie Benq. Mógł sobie na to pozwolić wszak dla niego komórki nie były jedyną produkcją. Ericsson połączył markę z Soniakiem. A Nokia? Nokii zostały by kalosze i opony jeśliby pozostała w miejscu. Nikt by jej nie kupił z tak poważnym zadłużeniem. Nokia musiała uciekać do przodu. Było ciężko. Jej nakłady na inwestycje w rynek przyszły były przeogromne. Nie da się ukryć, że Nokia przeinwestowała. Pozostało bankructwo lub sukces opatrzony wielkimi wyrzeczeniami. Ogromnym wysiłkiem i tu poszan wielki, Nokia zaczęła ścigać się na rynku. Imała się różnych rzeczy; wymienne obudowy, latarki w telefonie (śmieszne – nie?), szalona reklama, Klub Nokia, GPS – i wreszcie telefon dla biznesu oraz kamerka. Niby małe kroczki, ale tymi kroczkami Nokia przekonywała do siebie. Znowu wychodziła na pozycję lidera. Zachęcała, przyciągała, zanęcała. Powiodło się. Sprzyjała sytuacja na rynku. To tak jak na wojnie – szalone parcie do przodu musi się w pewnym momencie skończyć – armia potrzebuje podciągnąć tabory. Brak zaopatrzenia stwarza śmiertelne niebezpieczeństwo. Na rynku, przez kilka kolejnych lat trwał szaleńczy wyścig o wszystko. Nie tylko wyścig technologii, nie tylko wyścig marketingu, trwał wyścig o podział rynku. I nagle rynek się ustabilizował. Podział stał się faktem. Firmy potrzebowały oddechu i pieniędzy. Stabilizację bowiem wymusił brak dalszych możliwości inwestycyjnych grożących załamaniem. I jeszcze jedno – wszystko co dotyczy komórki już wymyślono. No bo w co ją można jeszcze wyposażyć? Nikt nie miał pomysłu na to co wrzucić do środka. A więc wszystkim producentom pasowało zawieszenie broni i żniwa. Spijanie śmietanki. Na rynku pozostały Samsungi, Nokie, LG, RIM, Sony Ericsson. A czy ktoś pamięta Alcatela, Philipsa, Sagema?
I w chwili kiedy było tak pięknie i bosko, nagle na rynek telefonii mobilnej wchodzi Jobs. I do tego z nową filozofią telefonu komórkowego. Filozofią, która zostawia konkurencję w tyle o kilka lat. I teraz proszę zwrócić uwagę na to, że tak naprawdę komórka Apple’a to jeden rodzaj aparatu. Jeden aparat dla wszystkich. Jobs jednym aparatem zawojował świat! Zrobił co chciał. Nie bawił się w segmentowania i pozycjonowanie. Skierował telefon do wszystkich wywracając dotychczasowe doświadczenia marketingowe. I wygrał. Konkurencji pozostała wściekła krytyka? Zapomnieli o ciężkiej pracy i mniejszych zyskach?
Minęły dwa lata i Jobs, borykający się z własnym zdrowiem, uderza w rynek przenośnych komputerów. Przypuszczam, że z taki samym skutkiem – rozwalając konkurencję. Pokazując, że od kilku lat, na rynku przenośnych komputerów świat drepce w miejscu, a firmy produkujące urządzenia kasują nas za wyglądzik i kształcik. I to najbardziej boli. I nas – bośmy sobie to właśnie boleśnie uświadomili, i konkurencję – bo klient już wie, że był rżnięty marketingiem po kieszeni.
Drogi czytelniku, kiedy będziesz czytał krytyczne opinie o iPadzie lub o nowym iPhonie, musisz wiedzieć, że opinie te piszą zarówno malkontenci, jak i wściekli „niezależni i bezinteresowni” krytycy nie związani (a jakże) z konkurencją.
Malkontenci mi właściwie nie przeszkadzają, są częścią tego świata. Ale konkurencja…
I tu przypomina mi się taki studencki dowcip, jak to egzaminator zapytał studenta medycyny gdzie się mieści serce? A na to student – w klatce piersiowej. Nie proszę pana, niedostatecznie. Serce mieści się w osierdziu. Ależ Panie Profesorze, wykrzyknął student, jakby mnie ktoś zapytał gdzie znajduje się Pan Profesor, to powiedziałbym, że na uczelni, a nie, że w kalesonach!
I tak mi się wydaje, że jakby się konkurencja wzięła do roboty to by nikt nie zauważył, że jest w kalesonach. A jest.
Komentarze: 1
– krytyczne opinie – rzecz piękna i pożyteczna. Tyle, że staram się zadać sobie pytanie: z jakich pozycji dokonano danej krytyki. Nie, nie chodzi mi o tzw. krytykę niezależną, czy krytykę z pozycji konkurencji. Mam na myśli krytykę wykonywaną często z pozycji moich dotychczasowych doświadczeń i niejako podświadomie, “domyślnie” istniejących oczekiwań w stosunku do danego produktu, które to doświadczenia są determinowane dotychczas istniejącymi rozwiązaniami. Takim przykladem może być postrzeganie iPada w kategoriach mini laptopa, jakiegoś nowego wcielenia idei netbooka. Ale – warto najpierw rozeznać, czy obiekt mej krytyki nie jest aby przypadkiem zupełnie nową kategorią przedmiotu/narzędzia, wymyślonego dla innych niż się przyzwyczaiłem sytuacji i w nich zastosowań. I tutaj napotykam pierwsze “schody”: zdarza się, że nie lubię, kiedy ktoś inny wie lepiej ode mnie, co ja potrzebuję. Zadarza mi się to nie tak znów rzadko, gdyż poza tzw. “sztywnym” charakterem jestem samemu projektantem a i jednym z tematow którym się zajmowałem była filozofia narzędzia. Ale to są “schody” do przejścia, przecież ludzie są różni, i w zmieniającym się świecie co i rusz manifestują się nowe sytuacje, pojawiają się nowe zapotrzebowania, tyle, że ja sam nie zawsze jestem nimi zainteresowany. Niekoniecznie z racji lenistwa. Często stąd, że te nowe rozwiązania nie są mi przydatne w mojej działalności codziennej, i wówczas nie sięgam po to nowe narzędzie. Ale to nie musi znaczyć, że ten nowy produkt jako taki jest “be”.
I tu przypominam sobie starą prawdę, że warto wiedzieć dokładnie, co mam zamiar robić danym narzędziem/urządzeniem. A jeśli nie jest mi ono przydatne, to wcale nie znaczy, że jest złe, po prostu w danym momencie ja sam nie jestem nim zainteresowany. Ono może być znakomite, tyle, że jest mi nie przydatne. A krytykować coś dlatego, że mi nie jest potrzebne, byłoby zbyt daleko idącym egocentryzmem.