Manhattan w górach
Maj był dla mnie iście szalonym miesiącem. Dla całej redakcji także. Wystartowaliśmy z iMag Weekly, wrócili Nadgryzieni, a Wy przyjęliście to wszystko z wielką wyrozumiałością i otwartością – dzięki raz jeszcze! Ja natomiast w ostatnim czasie buduję formę, a aktywność fizyczna przemodelowała mi większość rytuałów dnia. W związku z nawałem pracy i milionem rzeczy dookoła wybrałem się końcem maja w góry, aby przez cztery dni oddychać innym niż krakowskie powietrzem, chodzić i złapać dystans. Wszystko to się udało. Wróciłem jednak z jednym wnioskiem, który wcale nie napawa mnie pozytywną energią.
Spalinowy szlak
Szlak turystyczny prowadzący z parkingów w Chochołowie do Doliny Chochołowskiej to jedno z najbardziej obleganych miejsc w polskich górach. Zwłaszcza na wiosnę, gdy na bezkresach górskich polan pojawiają się krokusy. Potem latem, ponieważ podejście jest praktycznie zerowe, a już na pewno nie można tego nazywać wspinaniem się. Dla turystów-seniorów i tych, którzy nie lubią zbytnio się męczyć – miejsce idealne. No, prawie…
Pierwsza część tej trasy jest betonowa. Można to różnie oceniać, ale o ile sam beton na początku da się jakoś przeżyć, to już mijającego cię Ursusa, który przypomina raczej karykaturę lokomotywy – nie. I tego nie chcę zaakceptować. Wszystko to rozbija się oczywiście o „dutki”, jak to mówią górale. Tych jest całkiem sporo, ponieważ ci bardziej leniwi turyści chętnie skorzystają z podwózki czymś, co ma przypominać pociąg, do samego końca betonowego odcinka trasy.
W skrócie. Ktoś wziął Ursusa, obudował najtańszą z możliwych blach, dorobił po kosztach trzy wagoniki z płyty wiórowej (bez siedzeń – siedziska to po prostu pilśnie skręcone pod kątem dziewięćdziesięciu stopni), pomalował na paskudny kolor brudnej zieleni i przykleił karteczkę: „3 zł od osoby!”. Efekt jest taki, że ten spalinowy skład jeździ non stop, zatrzymując się tylko po to, aby załadować i wyładować turystów, od bodaj ósmej rano do dwudziestej. W te i z powrotem.
A Ty? Idziesz z plecakiem, słuchawkami i włączonym w nich ANC (na początku to konieczne, bo i tak jest na tyle gwarno, że na przykład ja wolę unikać słuchania o tym, gdzie ktoś zje pizzę po zejściu z góry), delektujesz się widokami i nagle z tej sielanki wybija cię zapach, który bardziej pasowałby do ulicznego toru w Monako niżeli Chochołowa. Bum.
Krupówki, neonówki
Oczywiście Dolina Chochołowska to miejsce oblegane. Jeśli tam jedziesz, to nawet nie warto mówić: „Jadę w góry!”. To żadne góry. Polecam Dolinę Kościeliską z Jaskinią Mroźną, jeśli chcesz faktycznie cokolwiek poczuć. Najlepiej zaś wysokie Tatry. Wróćmy jednak do tematu. Pod koniec drugiego dnia wraz z grupą osób, które były ze mną na tym krótkim obozie, wybraliśmy się do Zakopanego. Wiadomo – punkt „obowiązkowy”. Przynajmniej z pozoru.
Powiem Wam, że tego żałowałem najbardziej. Zakopane jest chyba najbardziej tandetnym, przepełnionym i totalnie oderwanym od góralskiego folkloru miejscem w Polsce. Przynajmniej w tej części, którą znają lub rzekomo powinni znać wszyscy. Mowa o Krupówkach, rzecz jasna.
To jest dopiero istny Manhattan. Doprawdy nie wiem kto i dlaczego na to pozwala, ale dla mnie żaden zysk nie jest wart zasłonięcia dosłownie wszystkiego, co się da – po lewej, prawej, nad tobą i pod tobą – migocącymi światłami neonów reklamujących wszystko. Liczba banków, sieci obuwniczych, restauracji szybkiej obsługi, telekomów, marketów (tak!), lodziarni, sklepów sportowych czy klubów jest po prostu przytłaczająca. Do tego stopnia, że nie ma się ochoty smakować czegokolwiek, ale jak najszybciej uciec w jedną z bocznych alejek, aby ten przykry widok zniknął sprzed oczu.
Nie jest mi wcale wesoło, że muszę to napisać. Pamiętam Zakopane sprzed dziesięciu lat. Krupówki także. I to już nie jest to samo miasto. Dziś to istny targ kiczu i niczego. Dobrze, że na zboczach gór nie można jeszcze przywieszać bilbordów.
Punkt zero
Śmialiśmy się z amerykańskich biznesmenów, którzy potrafią zapłacić kilkadziesiąt tysięcy dolarów dziennie, byle tylko uciec w miejsce, które zagwarantuje im odcięcie się od internetu, telewizji, telefonii i wszelkiego przejawu komercji, a wkrótce sami tego zapragniemy.
Elon Musk ostatnio powiedział w wywiadzie, że według niego żyjemy w iluzji prawdziwego świata. W hiperrzeczywistości. Nie on pierwszy. Baudrillard mówił o tym już w poprzednim tysiącleciu. Tę iluzję tworzymy sami, oklejając świat i naturę tandetą i kiczem. Przy całym pędzie współczesnej cywilizacji coraz mniej czasu poświęca się na szczegóły. Potem w restauracji nikogo już nie dziwi, że karta menu jest wydrukowana Comic Sansem, etui z rachunkiem ma logotyp jednego z marketów budowlanych, a piękna, rzeźbiona drewniana latarnia jest przykryta reklamą „chwilówki”.
Zaczyna brakować tak zwanych punków zero. Miejsc, w których góra jest górą, człowiek nikogo nie udaje, a zwierzę może swobodnie przechadzać się po trawie. Tej prawdziwej, nierównej. A może to właśnie jest prawdziwe?