Londyn w XIX i XX wieku
O swojej fascynacji tematem piratów wspominałem przy okazji artykułów „Black Sails” oraz „Piraci z Karaibów – Dead Men Tell No Tales” – pojawiły się w wydaniach 23 i 26 „iMag Weekly”. Mam jednak drugą pasję, związaną z pewnym okresem i miejscem w historii świata – jest nią Londyn.
Moje zainteresowanie Londynem prawdopodobnie wynika z postaci Sherlocka Holmesa. To nie była pierwsza „poważna” książka, jaką przeczytałem – w pierwszych klasach podstawówki moją przygodę z literaturą zacząłem od J.R.R. Tolkiena. Nie, nie był to „Hobbit”, o którego istnieniu wtedy jeszcze nie wiedziałem, a „Władca pierścieni”. Pożyczyłem go w języku polskim i przeczytałem dosyć szybko, chociaż miałem wyjątkowe problemy z przebrnięciem przez wydarzenie z Tomem Bombadilem – te opisy przyrody to było morderstwo. Niedługo później przeczytałem ją po angielsku, jak tylko rodzicom udało się zdobyć tę książkę w tej wersji językowej – wspomniane rozdziały również przetrawiłem z trudem – i od tamtej pory powtórzyłem tę czynność kilkakrotnie. Uwielbiam klimat Śródziemia.
Właśnie zrobiłem sobie przerwę w pisaniu, próbując ponownie przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy doświadczyłem prozy Arthura Conan Doyle’a i chyba jednak się mylę – jest spora szansa, że przed „Tolkienem” miałem okazję otworzyć „The Hound of the Baskervilles” („Pies Baskerville’ów”). To oznaczałoby, że miałem wtedy między osiem a dziesięć lat. Mniej więcej. Pamiętam jedynie, że miałem problemy z przebrnięciem przez to opowiadanie – być może byłem po prostu za młody, a być może nie do końca odpowiadała mi ta historia. Coś w tym ostatnim musi być, bo do dzisiaj nie przepadam za tym konkretnym wydarzeniem z życia Sherlocka, ale sama jego postać, wraz z jego towarzyszem – Watsonem – całkowicie mnie pochłonęła. Od tamtej chwili, co zdarza mi się często przy książkach, które bardzo lubię, przeczytałem pełny zbiór opowiadań przygód Sherlocka przynajmniej pięciokrotnie. A w Muzeum Sherlocka Holmesa byłem już trzykrotnie.
Wspominam o tym wszystkim z dwóch powodów…
„The Crown”
Przed czterema dniami, na Netflixie, zadebiutowała nowa produkcja tej firmy, pt. „The Crown” (z ang. „Korona”). Tydzień lub dwa wcześniej pojawił się pierwszy zwiastun serialu i jak tylko moja żona go zobaczyła, to wiedziałem, że nie będzie przed nim ucieczki i że muszę przesunąć go na pierwsze miejsce w naszej liście pozycji do obejrzenia. Zresztą mogłem się tego domyślić po filmie z Colinem Firthem odtwarzającym postać jąkającego się króla Jerzego VI, pt. „The King’s Speech” („Jak zostać królem”) – Iwona była nim zachwycona.
„The Crown” osadzony jest w ciut późniejszym okresie niż bym sobie tego życzył – preferuję koniec XIX wieku – ale jeszcze na tyle klimatycznym, że szybko mnie pochłonął. Pierwszy sezon opowiada o życiu Elżbiety w latach 1947–1955 – od ślubu z księciem Filipem, do… tego jeszcze nie wiem, ponieważ jesteśmy mniej więcej w połowie pierwszego sezonu.
Od razu powiem, że nawet jeśli nie przepadacie za filmami „kostiumowymi”1, to koniecznie przełamcie się i obejrzyjcie przynajmniej pierwsze cztery lub pięć odcinków. Wszystko w tym serialu, od muzyki skomponowanej przez Hansa Zimmera, przez scenografię, scenariusz, zdjęcia, a kończąc na aktorach, jest genialne.
Claire Foy, odtwarzającą rolę Elżbiety, jest znacznie ładniejsza niż królowa w rzeczywistości. Co więcej, pod niektórymi kątami, przy odpowiednim uśmiechu i spojrzeniu, szalenie mi przypomina Reese Witherspoon sprzed paru lat. Zacząłem się zastanawiać, czy prawdziwa Elżbieta tak bardzo przypadłaby mi do gustu – to smutne i nieładne z mojej strony, ale niestety tak funkcjonują ludzie – i doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie nie, chociaż nie ukrywam, że jeśli ma taką osobowość, jaką przedstawia Claire, to jest szansa, że się mylę. Jest to, w każdym razie, fascynująca postać i warto przebrnąć przez mnogość emocji i trudy sytuacji, w których się znajduje królowa i odnaleźć w niej człowieka, kobietę, żonę…
Matt Smith wciela się w rolę księcia Edynburga – Filipa Mountbattena – i jest to prawdopodobnie najlepiej dobrana wizualnie postać ze wszystkich, a przynajmniej mnie wyjątkowo przypadł do gustu. A jego zachowanie… no cóż, jeśli książę Filip w rzeczywistości był taki, jak odgrywa go Matt, to chciałbym z nim udać się na piwo do pubu. Zdaje się być zupełnie nieprzygotowany do roli księcia – małżonka królowej, ale trudno nie uśmiechać się przy kolejnych jego poczynaniach, niezręcznym i… alternatywnym zachowaniu w sytuacjach wymagających powagi.
Muszę na koniec wspomnieć Johna Lithgowa, który pierwszy raz zwrócił moją uwagę w filmie „Cliffhanger” („Na krawędzi”), a potem w „Shreku”, gdzie podkładał głos pod lorda Farquaada. Tutaj jest jeszcze lepszy i być może to jego życiowa rola.
Mógłbym jeszcze wiele pisać na temat „The Crown”, ale nie chcę Wam więcej zdradzać, poza podpowiedzią, abyście wsłuchali się w wyjątkową muzykę. Serial znajdziecie tutaj.
Assassin’s Creed Syndicate
Seria gier Assassin’s Creed od Ubisoft osadzona jest w różnych miastach i latach naszej historii. Do niedawna moją ulubioną były odcinki z Ezio Auditore da Firenze, zlokalizowane we Florencji i Rzymie, ale tę pałeczkę przejął Assassin’s Creed Black Flag, którego wydarzenia rozgrywają się na Karaibach.
Blisko rok temu w prezencie, chyba na urodziny, dostałem dwie kolejne gry z tej serii – Unity i Syndicate. Ta pierwsza zupełnie nie przypadła mi do gustu, pomimo że uwielbiam miasto, w którym jest osadzona – Paryż. Syndicate natomiast, osadzony w Londynie, pozwala nam wcielić się w rodzeństwo bohaterów – Evie i Jacoba Frye – którzy walczą ze złymi Templarami. Ci ostatni chcą tego, co każdy inny, porządny i ambitny złoczyńca – kontroli nad światem. Rodzeństwo Frye’ów różni się między sobą tak, jak możecie się tego spodziewać – Evie jest dojrzalsza i ma ambitniejsze plany, podczas gdy Jacobowi głównie zależy na walce i stworzeniu gangu. Mają też różne zdolności, które można (i powinno się) w różny sposób rozwijać, dobierając odpowiednio postać do misji.
Sama gra oferuje mniej więcej to samo, co poprzednie. Jest kilka wątków misji głównych i pobocznych. Ważnym aspektem jest też zarabianie pieniędzy, aby odpowiednio wyposażać gang „Rooks” w umiejętności i ekwipunek. Należy też przejmować kontrolę nad poszczególnymi dzielnicami Londynu. To się może niektórym nudzić, bo to formuła znana z poprzednich części w nowym otoczeniu. Przemawia jednak do mnie zarówno sam Londyn, jak i nowe postacie. Już dawno tak dobrze się nie bawiłem.
Najpiękniejsze w grach Assassin’s Creed jest jednak coś innego. Zespół Ubisoft włożył ogromną ilość pracy w odtworzenie architektury, kostiumów i wszelkich innych aspektów tamtego okresu. Ulice miast są rzekomo zgodne ze stanem faktycznym z 1868 roku, w którym toczy się akcja. Dotyczy to zarówno ich wyglądu, jak i rozplanowania. To wszystko pobudza moją wyobraźnię i planuję wkrótce porównać niektóre zabytki z własnymi zdjęciami, które robiłem tam na przestrzeni ostatnich lat – jestem przekonany, że kilka lat temu stałem obok kościoła w dzielnicy Whitechapel, przy którym wczoraj mordowałem dwóch Templarów…
Nigdy w życiu nie sądziłem, że seriale bardziej przypadną mi do gustu niż dobre produkcje filmowe. Przemawia do mnie możliwość znacznie ambitniejszego budowania postaci na przestrzeni wielu godzin oraz możliwość towarzyszenia im w ich perypetiach. Podobnie nigdy nie spodziewałem się, że gry stworzą tak rzeczywiste światy, po których można się przemieszczać praktycznie do woli.
Aż boję się pomyśleć, co będzie za kolejne trzydzieści lat…
- Nienawidzę tego określenia, bo ten przymiotnik negatywnie na mnie działa. To film osadzony w historii, w którym wszystko jest (prawdopodobnie) prawidłowo odwzorowane – stroje, samochody, ulice, budynki, język i zachowania. ↩