Anna Alboth: Rodzina bez Granic
Lotnisko w Kijowie nie różni się od innych lotnisk. Trochę sklepów bezcłowych, dwie czy trzy restauracje. Tym razem jednak, gdy czekałem na lot do Berlina, moją uwagę skupiła na sobie wyjątkowa grupka osób. Siedzieli na podłodze. Kobieta i mężczyzna w wieku około 30–35 lat i dwie małe dziewczynki. Na podłodze mieli swoje obozowisko. Dziewczynki z kobietą grały w jakieś gry, mężczyzna coś robił na komputerze, który świecił nadgryzionym jabłuszkiem. Rodzina. Siadłem w pobliżu. Mówili po niemiecku, nie zaraz, po angielsku, nagle słyszę: „Mamusiu, teraz ty”.
Przypatrywałem się im przez cały czas. Dziewczynki ubrane w sukieneczki, ale widać, że dzieci sporo przeszły. Jedna miała zadrapane kolano. Druga wycierała nos rękawem. Były jednak uśmiechnięte, a ich oczy błyszczały szczęściem. Ich rodzice, bo tak się wydawało, a potem potwierdziło, zmęczeni, ale również w ich oczach to samo szczęście. Przebywali razem i widziałem, że ich to cieszy.
Wsiedliśmy do samolotu. Mały Embraier 190, ale los szczęśliwie posadził mnie przy tej rodzinie. Z wielką przyjemnością słuchałem ich rozmów. Dziewczynki siedziały obok siebie. Starsza przytulała młodszą i ją pocieszała. Nie wiem, o co chodziło, ale starsza siostra coś tłumaczyła młodszej i zapewniała ją, że będzie dobrze, bo ona zrobi wszystko dla niej i zawsze będzie przy niej. Potem zaczęły bawić się paszportami, które w rękach miała mama dziewczynek. Hania, młodsza z dziewczynek, zgadywała, z jakiego kraju są pieczątki. Byłem w szoku i już wiedziałem, że spotkałem wyjątkowych ludzi. Hania miała chyba więcej pieczątek w paszporcie niż Tomek Szykulski (nie wiem, ile ma Tomek, ale chodzi mi o porównanie). Hania i Mili przy każdej odpowiedzi opowiadały historyjki z wyjazdów. Mówiły coś o rekinach i spaniu na podłodze. Słuchałem i nie mogłem się nadziwić. Zerknąłem, przechodząc też na ekran MacBooka otwartego przez mężczyznę i zobaczyłem okładkę książki. Na okładce cała rodzina. I w rogu napis: Family Without Borders – Rodziny bez Granic. Zapisałem sobie, by po powrocie sprawdzić w necie.
Po lądowaniu standardowa procedura z paszportami, potem bagaże i los znowu mnie postawił koło Rodziny bez Granic. Nie marnowali czasu, znowu rozbili obozowisko, wyjęli gry i zaczęli rozgrywkę. Nie wytrzymałem i podszedłem do nich, przywitałem się i zapytałem, czy mogę im zrobić zdjęcia. Byli zaskoczeni, ale bez wahania pozwolili. Zrobiłem zdjęcie i zaczęliśmy rozmawiać. Tak poznałem Anne Alboth i Tomasa oraz ich dwie córki: starszą Mili i młodszą Hanię.
Jechaliśmy razem autobusem z lotniska, rozmawiając. Dopytywałem się o ich życie. Anna – polska dziennikarka i Thomas – niemiecki fotograf. Mieszkają w Berlinie, choć sporo czasu spędzają nadal w Polsce. Prowadzą bloga o swoim życiu, które w większości toczy się w podróży. Dzieci są zawsze z nimi. Nie przeszkadzają i nie są ciężarem. Młodsza Hania przyszła na świat, gdy rodzina podróżowała. Thomasowi spodobał się mój Sony a7, bo jest mały, chwilę nawet się nim pobawił, gdy czekaliśmy na kolejkę. Niestety, oni pojechali w lewo, ja w prawo.
Po powrocie skontaktowaliśmy się na Facebooku. Tu też odkryłem, zresztą nie tylko tu, ale i w telewizjach śniadaniowych, prasie drukowanej całą działalności moich bohaterów.
Teraz zaczyna się część, która wpisuje się w mój cykl „Co mnie wkur…”. Anna i jej rodzina są obywatelami świata. Fakt, że mieszkają w Berlinie, nie powoduje, że nie widzą problemów, jakie rodzą się w naszym kraju. Ich paszporty tak samo jak mój jest sygnowany European Union, z mottem In varietate concordia (Zjednoczeni w różności) zobowiązuje do szanowania wszystkich. My jako Europejczycy, a szczególnie my Polacy, powinniśmy pomagać innym narodom. Imigranci to nie są terroryści, tak samo jak nie wszyscy Polacy w Niemczech to złodzieje. Anna i jej rodzina, by to zademonstrować, zaprosiła do swojego mieszkania trzech z imigrantów. Każdego z innego kraju. Syryjczyk, Afgańczyk i Czarnogórzec. Nie boją się, że ich zamordują czy okradną, nie boją się, że córki zostaną zgwałcone. W necie widziałem sporo hejtu na tę postawę. Dla mnie to naturalny ludzki odruch, jeśli mogę, to pomagam. Wkur… mnie, jak traktujemy obcych. Jak traktujemy ludzi o innym kolorze skóry, wyznaniu czy kraju pochodzenia.
Ja nie mam możliwości lokalowych, by przyjąć imigrantów. Szukałem innej formy niesienia pomocy. Zaadoptowałem na odległość dziewczynkę z Kamerunu. Płacę za jej edukację. Tu znowu przedziwna sytuacja. W dniu, kiedy miałem wypadek, o którym pisałem w wydaniu świątecznym, jej ojciec i jedyny opiekun zginął w wypadku. Ja dostałem drugie życie. Przypadek?
Wracając do Rodziny bez Granic. Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia Anna, Joana, Jan, Leen, Stefan z setkami, a może i tysiącami innych odejdą od stołów i ruszą – pieszo – z Berlina do Aleppo. Nie siedzą bezczynnie. Realizują swoją dewizę, że życzliwość i ludzkie odruchy nie mają granic. Warto jest mówić o takiej postawie. Może kiedyś będzie taka rewolucja niezwiązana z polityką czy religią, ale z miłością i życzliwością. Ich apele mają realny wymiar, jeśli nie możesz brać udziału w jakiś działaniach, wspomagaj świat w inny sposób. Ważne, by nasze działania nie były kierowane przez populistyczne rządy, polityków czy religie. Każdy wie w swoim sercu, że wyciągnięta ręka, by pomagać, leży bardziej w naszej naturze niż zaciśnięta pięść.
Zapraszam do poznania Rodziny bez Granic.
Komentarze: 2
“W dniu, kiedy miałem wypadek, o którym pisałem w wydaniu świątecznym, jej ojciec i jedyny opiekun zginął w wypadku. Ja dostałem drugie życie. Przypadek?” – Poryczałem się. Dziękuję kolejny raz, za kolejną historię.
Nie rozumiem tego ale mam ciągle wrażenie, że jesteśmy na ziemi w jakimś celu. Każdy ma swoją misję, trzeba tylko być otwartym na świat.