Z iPhone’a do radia
Nie lubię nowych rzeczy, bo nie mają charakteru. Oczywiście nie tyczy się to każdego przedmiotu, nie przesadzajmy. Ale komputerów i samochodów na pewno. Muszą być wystarczająco nowe, by użytkować je bez problemu i wystarczająco stare, żeby nabrały mocy urzędowej. Sprawdziły się.
Jeżdżę więc sobie moim małym, starym 4×4. Po części dlatego, że lubię. Po części dlatego, że na mojej wsi inaczej się nie da. Zwłaszcza jak spadnie śnieg, co jakby ostatnio jest na czasie. Poza tym, nowe samochody są jakieś takie dziwne – świeci im się wszystko w środku i mają ten „komputer”, co to podobno wszystkim zawiaduje. A jak się powiesi albo zgłupieje, to samochód nie jedzie. Za długo używam komputerów, żeby uzależniać od nich fakt poruszania się. Poza tym, na nic mi informacje o dystansie, który jeszcze mogę przejechać, aktualnym spalaniu i temperaturze na zewnątrz. Jak wychodzę z domu to czuję, czy jest ciepło czy zimno. Moje auto robi 35 mil na galonie, więc przypuszczalny dystans jestem w stanie obliczyć sobie sama w głowie. Poza tym, ma wskaźnik przecież, więc wiadomo, kiedy zjechać na stację. Niepotrzebne komplikacje z tymi święcącymi się wyświetlaczami.
Moje archaiczne auto posiada równie archaiczne radio. Kasetowe. Soniaka. Piękne! Jak tylko je zobaczyłam, postanowiłam go nie zmieniać za żadne skarby świata. Poważnie mówię – radio jak marzenie, delikatnie świeci na żółto – żadnych wściekłych kolorów. Żadnego metalu – plastikowy pyszczek w beżowo‐szarych kolorach, idealnie pasuje do tapicerki i wnętrza.
Wszystko fajnie, radio piękne, ale posłuchać muzyki w samochodzie też by się chciało i to nie koniecznie z radia. A jak nie z radia, to skąd? W sumie, można by podłączyć zmieniarkę, ale to niepotrzebna zabawa. Nie lubię wozić ze sobą płyt, zwłaszcza, że zużywają się w czasie grania i zaczynają przeskakiwać, co jest w mojej skali jedną z najbardziej wnerwiających kierowcę rzeczy.
A ponieważ jedyną rzeczą, którą zawsze mam przy sobie jest iPhone, a iPhone wyposażony jest w iPoda, to nie ma się nad czym zastanawiać. Trzeba sprawić, żeby iPhone grał, radio odbierało i podawało dalej, do głośników. Tylko jak?
W zasadzie, odpowiedź jest prosta – trzeba coś dokupić. Takie „coś”, które połączy dinozaura z najnowszym krzykiem techniki. Co tu kryć, „cosiów” na rynku do wyboru, do koloru. W sklepach, na bazarach, wszędzie. Tylko, którego „cosia” wybrać?
Koledzy‐gadżeciarze przedstawiają Wam wiele rozwiązań. Trzymadełko takie czy siakie. Nadajniczek tej lub tamtej firmy. Ten lepszy, tamten gorszy. Ja tam się nie znam. Chcę, żeby grało.
Kiedyś, dawno temu, miałam taką kasetkę ze sznureczkiem, co to się ją w radio wtykało, z drugiej strony w gniazdo słuchawkowe i grało. Kiepsko, muszę powiedzieć. Poza tym walało się to wszystko z przodu i nie ładowało grajka. A to już zdecydowanie niedopuszczalne. Udałam się więc w poszukiwaniu czegoś mniej zaśmiecającego, a bardziej funkcjonalnego. I z ładowaniem.
Obejrzałam wszystko, co mieli w sklepach. Ten z pilotem, tamten ze stojaczkiem. No piękne, powiadam. Późne „rokokowo”.
Nie lubię uchwytów samochodowych, bo nigdy nie wiadomo, gdzie to przymocować. Z prawej siedzi na nawiewie, z lewej za daleko, w innych miejscach po prostu nie wygodnie. Mam – bo próbowałam się przekonać. Nie używam, bo nie lubię się zmuszać do „lepszego”, które mi zupełnie nie pasuje. Mój iPhone mieszka na półeczce pod radiem. Tam mu dobrze, tam mi dobrze, tak ma zostać. I ma być mobilny, żeby mi pasażer łapami przy biegach i kierownicy nie gmerał, jakby chciał zmienić muzykę. Większość kierowców uważa, że muzyka to ich święte, niezmienne prawo wyboru. Mnie nie przeszkadza. Niech so‐ bie zmieniają, tylko precz z łapami!
Takie kryteria zawężają liczbę produktów spełniających wymagania. Zostają kable. Z jednej strony wtyczka do zapalniczki, z drugiej do iPhone’a. Programujemy częstotliwość w nadajniku, programujemy częstotliwość w radiu i gra muzyka. Proste jak drut. Pasażer może sobie swobodnie operować, iPhone może mieszkać na półeczce, zero komplikacji. Co prawda mieszkańcy dużych miast narzekają, że za dużo fal w powietrzu i zakłócają odbiór, ale ja się nie skarżę. U mnie widocznie lata mniej, bo nic nie sieje.
Wybrałam kabel Belkina. Teraz to już staroć, zastąpiony kilkoma następnymi modelami, ale działa bez zarzutu – a używam go już trzy lata! Przede wszystkim – nie lata w gnieździe zapalniczki. Siedzi sztywno, nie rozłącza się – to gwarantuje, że muzyka gra. Kierowca nie musi grzebać ciągle przy kablach. Nie świeci się jak choinka – ma malutki ledowy wyświetlacz, pokazujący wyłącznie aktualną częstotliwość nadawania. Długi jest, więc może wędrować po całym samochodzie. Elastyczny – daje się więc zwinąć i nie pałęta pod nogami. Taki sobie prosty „coś”.
Czasem gryzie mnie trochę sumienie i zastanawiam się, czy ze mną przypadkiem jest coś nie tak? Bo przecież w takim towarzystwie (naszych kolegów‐gadżeciaży), powinnam się zarazić jakąś nowinką techniczną. A może to nie wypada tak? Bo Panowie z redakcji w dniu premiery po iPhone’a 4 przylecieli, a ja będąc tu na miejscu swojego 3GS‐a do tej pory nie wymieniłam? Bo wszyscy iPadują, od czasów kiedy jeszcze iPada nie było w ofercie polskiej, a ja mam go w sklepie 15 minut od domu i nie kupiłam? Bo powinnam kupić super‐hiper radio z wejściem na każdy odtwarzacz, co to jak je wyłączę, to wszyscy będą słyszeć, że dalej gra? Tylko, co ja poradzę na to, że lubię to moje złomowate radio i ten kabelek i półeczkę? Że mi tak wygodnie i naturalnie i dobrze?
W najbliższym czasie auta nie zmienię, bo też je lubię. Jak stare papcie. Nie ruszają mnie Ferrari, Astony i inne Bentleye. Ani wysoka, ani nawet średnia półka. Moją wieczną miłością jest Discovery – stara buda, auto nie do zdarcia. Tylko trzeba sobie długą rurę zafundować, żeby do stacji benzynowej starczyło.
Albo jeździć dizlem, a to nie dość, że hałasuje, to jeszcze kopci. Zaraz pewnie dostanę po głowie, że nowe dizle to inna bajka, ale nowych dizli nie wsadzali do starych Discovery!
Cóż mogę powiedzieć? Jeśli macie stare radio, które lubicie i nie chcecie instalować elektronicznych choinek, to zamiast szpanować, kupcie sobie kabelek.
Kabelek zawsze załatwia sprawę, jest niezastąpiony jak taśma klejąca, na którą wiele rzeczy daje się naprawić. Kiedyś podklejało się nią gąbeczkę do kart graficznych, które odpadały z płyty. Żeby laptop jeszcze trochę pochodził. Wiem, bo sama tak robiłam. Niektóre dawało się naprawić bardzo skutecznie, działały tak długo, aż popsuło się w nich coś zupełnie innego. W taśmie jest prawdziwa moc. I oczywiście w kabelkach, które serdecznie polecam. @
Felieton ten pochodzi z lutowego wydania iMagazine – 2/2011
Komentarze: 3
Oh gosh, jaki poziom. Paniusiu, zrób nam przysługę i nie pisz o sobie. Żal.
Widzisz, problem w tym, że wielu się podoba styl pisania Kingi – sam czekam z niecierpliwością na kolejne teksty. Skoro Ci się nie podoba to po prostu nie czytaj?
Przydałoby się trochę więcej kultury odnosząc się do kobiety tak na marginesie …
Nie bądź taki rycerzyk. Panowie i Panie mają te same prawa. I są wobec siebie równi.
Po prostu Pani pisze o sobie, że lubi stare rzeczy. Wow! Ciekawe! Mmmm… Zmarnowałem kilka minut życia ;)
Masz rację, to ostatnie dzieło tej Pani, które czytam :) Ale jedno doczytałem do końca (tak wypada, zanim się ocenia) i wyraziłem swoje zdanie.
Masz z tym problem?