Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Cała Muzyka – 2013/06

Cała Muzyka – 2013/06

2
Dodane: 11 lat temu

Daft Punk – Random Access Memories

DaftPunkWyścig Formuły 1 na ulicznym torze w Monako to zawsze bez wątpienia największe święto motosportu. Cała światowa śmietanka gwiazd co roku musi obowiązkowo stawić się przed kamerami telewizji z każdego zakątka ziemi. Dlatego to miejsce idealnie pasuje na wypromowanie czegokolwiek, a jak robić promocję w Monako, to tylko za pomocą przyciągających wzrok bolidów F1. Daft Punk zrobił to za pośrednictwem teamu Lotus, zmieniając jego malowania oraz nakładając na głowy serwisantów swoje kosmiczne kaski, co dało efekt powalający na kolana. Ta sytuacja pokazuje, jak z wielkim rozmachem Francuzi wrócili raz jeszcze zawojować Ziemię swoją muzyką. Trudno powiedzieć, co działo się z chłopakami przez te 8 lat od wydania swojej ostatniej płyty „Human After All”, ale prawdopodobnie Daft Punk wybrał się na jakąś obcą daleką planetę i zabrał stamtąd całą kosmiczną energię do nagrania „Random Access Memories”. Wielu ludzi związanych z muzyką uważa, że ten album był najbardziej oczekiwanym powrotem dekady i ciężko się z tym nie zgodzić. Pewne jest też to, że poprzeczka, jaką zawiesił sobie duet, sięgała co najmniej Everestu, a oczekiwania fanów były jeszcze wyższe. Na pewno znajdzie się wielu ludzi, którzy powiedzą, że to już nie ten sam Daft Punk, ponieważ ta płyta w znaczący sposób różni się od wcześniejszych. Jednak jeśli ktoś zna się na muzyce, zna jej historię, to przygoda jaką przeżyje z „Random Access Memories”, będzie niezapomnianym doznaniem, do którego będzie chciał wracać jak najczęściej. Album niewiarygodnie pięknie streszcza wiele gatunków muzyki, a liczba instrumentów, jakie zostały wykorzystane do jego stworzenia, przyprawia o ból głowy. Rzecz jasna pozostały charakterystyczne syntezatory i modulowany głos zwany śpiewem robota, ale to wszystko jest dawkowane z niebywałym smakiem. Trzeba też wspomnieć o świetnie dobranym towarzystwie, które pomagało stworzyć ten kosmiczny album. Takie postacie jak: Nile Rodgers, Pharrell Williams, Paul Williams, Giorgio Moroder, Panda Bear, Todd Edwards, DJ Falcon, Julian Casablancas i Gonzales mówią same za siebie. Jeśli do tego wszystkiego dodamy przynajmniej dwa numery, które są murowanymi hitami, to przed oczami staje nam album perfekcyjny, który jest pewniakiem w walce o tytuł płyty roku. Gdy w upalny dzień w korku swojego miasta zobaczysz kobietę śpiewającą i tańczącą w aucie obok, to możesz być pewny, że na pokładzie gra „Get Lucky” Daft Punk.

Justin Timberlake – The 20/20 Experience

Justin-Timberlake-20-20-ExperienceJak to jest możliwe? Jak ten człowiek to wszystko robi? Niech ktoś mi to wytłumaczy proszę, bo jeśli się nie mylę, to mamy do czynienia z niezłym fenomenem. Zacznijmy od tego, że swoją muzyczną karierę zaczynał w boysbandzie, co nie jest łatwym startem i nie przypominam sobie, żeby ktoś po takim starcie był w tym miejscu, gdzie teraz jest JT. Kolejna sprawa to intensywność albumów, jaką szanowny pan Timberlake raczył nas obdarzyć w ciągu 15 lat, a jest ich aż 3 – słownie trzy. Dodajmy, że na ten nowy kazał wszystkim czekać 7 lat! Na koniec najgorsze, i to już jest duża przesada, jak tylko moja kobieta zobaczy bądź usłyszy Justina, mówi „O! Mój drugi chłopak”.

„WTF?!” chciałoby się powiedzieć, ale odpowiedź jest w sumie prosta. Ten koleś robi świetną muzykę, dobrze wygląda, a do tego ma w sobie to „coś” – strasznie proste, prawda? Patrząc na tracklistę „The 20/20 Experience” możemy się czuć trochę oszukani, bo po 7 latach czekania dostajemy tylko 10 numerów. Jednak jak tylko przesłuchamy cały materiał, to szybko zorientujemy się, że w tych 10 numerach jest więcej dobrej muzyki niż w niejednym 30-utworowym albumie. Kluczem jest czas i to, w jaki sposób jest on zagospodarowany w każdym numerze. Żadnej nudy i żadnego zbędnego przeciągania, nawet wtedy, gdy piosenka ma 8 minut. Każdy utwór to swego rodzaju odyseja muzyczna, która co chwilę przenosi nas w inny gatunek i inne czasy, ale finalnie tworzy jedną fajną całość. Mile zaskoczył uśpiony w ostatnich czasach Timbaland, który w dużej mierze przyczynił się do tego, jak ten album brzmi, ale na szczęście to nie jest ten typowy Timbaland, jakiego znamy. Myślę, że połączenie sił i muzycznych zdolności tych dwóch panów to najlepsze, co mogło trafić się każdemu z nich. Od strony wokalnej Justin nic się nie zmienił, nadal jest czarujący, cukierkowy i w każdej sekundzie pokazuje, jak bardzo czuje muzykę.

Puenta może być tylko jedna: Justin, prosimy częściej.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 2