Mastodon

Ten felieton powinien być o iPhonie 6

0
Dodane: 9 lat temu

Skoro jest wrzesień, to zobaczymy nowego iPhone’a. Tym razem, przynajmniej tak możemy sądzić z różnych przecieków, będzie miał ekran o przekątnej wynoszącej 4,7 cala. Co byłoby dużą zmianą w polityce Apple. Zatem ten felieton powinien dotyczyć wielkości nowego flagowca giganta z Cupertino, moich oczekiwań względem tego urządzenia i wielu innych rzeczy związanych z tym smartfonem.

Ale ten felieton, choć powinien, nie będzie dotyczył iPhone’a 6. Mam takie bolesne przeświadczenie, że, tak jak w przypadku iPhone’a 5s, najważniejsze rzeczy o tym telefonie już wiemy. Widziałem już tyle mockupów i pseudoprototypów, że jego wygląd pewnie mnie nie zaskoczy. A nowe funkcje i software? Też już mniej więcej wiem, czego się spodziewać – postawienia na zdrowy styl życia. No i wciąż czekam na iWatcha. Pewnie tej jesieni w końcu się go doczekam. Niestety, nie czuję aż tak dużego podniecenia premierą iPhone’a 6, żeby poświęcać mu ten felieton. (Jeśli tytuł mojego felietonu do październikowego iMaga będzie brzmiał „Ależ się myliłem!” lub „Odszczekuję!”, to będzie to oznaczać, że kopara mi opadła w dniu premiery iPhone’a 6).

Zdecydowanie wolę wejść w buty mojego redakcyjnego kolegi Jaśka Urbanowicza i napisać o… kinie. A właściwie o jednym człowieku, którego śmierć wciąż przeżywam. Jak łatwo się domyślić, chodzi mi o Robina Williamsa. To zdecydowanie lepszy temat niż iPhone 6. (Vide: poprzedni nawias).

Kiedy dowiedziałem się, że aktor, którego znam z takich filmów jak „Człowiek przyszłości” (strasznie kiepsko przetłumaczony tytuł, swoją drogą), „Buntownik z wyboru” (te tłumaczenia…), „Między piekłem a niebem”, „Flubber”, „Good Morning, Vietnam”, „Jumanji”, „Pani Doubtfire”, „Zabaweczki”, „Przebudzenia”, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, „Bezsenność”, „Zdjęcie w godzinę”, „Fisher King” czy „Świat według Garpa”, to nie mogłem w to uwierzyć. Zacząłem sobie przypominać filmy z jego udziałem. Moje ukochane filmy. I zrozumiałem, jak ważną postacią był w moim życiu.

Z filmu „Good Morning, Vietnam” dowiedziałem się, że wojna to nie tylko dzielni żołnierze walczący na froncie. To także wszyscy ci, którzy sprawiają, że młodzi i piękni mają co jeść, w co się ubrać i tak dalej. Ze „Świata według Garpa” dowiedziałem się, kim są transwestyci i jakie zagrożenia niesie ze sobą uprawianie seksu oralnego w zaparkowanym samochodzie. Oraz że dzieci też umierają. Co było dla mnie szokiem w momencie, kiedy mając jakieś 12 lat, po raz pierwszy widziałem ten film.

Z „Flubbera” wiem natomiast, że nie można być głąbem i wierzyć w to, że da radę zmienić prawa fizyki. I tak, próbowałem ożywić własnoręcznie zrobioną galaretkę. Użyłem do tego dwóch kabelków, żarówki wymontowanej z samochodu-zabawki i gniazdka elektrycznego. Korki wywaliło tylko w naszym pionie, nie w całym bloku. Na szczęście.

Adam Parish z „Jumanji” pokazał mi fantastyczny świat oraz potwierdził, iż małe małpy to wredne zwierzęta są. Nauczył także tego, że warto jest się słuchać rodziców, bo konsekwencje nieposłuszeństwa mogą być poważne. Jednakże chciałbym mieć przy sobie tę grę i wyrzucić odpowiednią liczbę oczek…

Robin Williams w „Zabaweczkach” bawił mnie przednio. Pamiętam, że był to jeden z tych filmów, które najczęściej braliśmy z wypożyczalni kaset VHS. Dla młodszych Czytelników: kiedyś były takie urządzenia jak magnetowidy, odpowiednik dzisiejszych DVD i Blu-rayów, które służyły do odtwarzania kaset video, dzisiaj mamy płyty, a te kasety można było wypożyczać ze specjalnych wypożyczalni, odpowiedników dzisiejszych serwisów VoD.

Pamiętam też, jak miłości do rodziny uczył mnie bohater filmu „Między piekłem a niebem”. Dzisiaj mam własną rodzinę – cudowną córkę i wspaniałą żonę – i jestem pewien, że także byłbym w stanie przejść całe piekło, czyściec oraz raj, żeby je odnaleźć. Pamiętam również wrażenia wizualne, jakie zrobił na mnie ten film. Po jego obejrzeniu zacząłem doceniać w filmach coś takiego jak zdjęcia. Do tej pory ważniejsze były dla mnie historie i emocje. Po tym filmie obrazy stały się z nimi równorzędne.

„Zdjęcie w godzinę” oraz „Bezsenność” pokazały mi natomiast ciemną stronę Robina Williamsa, która… mnie uwiodła. Byłem pod ogromnym wrażeniem tego, jak ciepły, zazwyczaj rubaszny i zabawny człowiek może stać się takim… zimnym draniem. Doceniłem wtedy nie tylko dar śmiechu Williamsa, ale i jego kunszt aktorski.

Jednak najważniejszym, dla mnie, filmem Robina Williamsa był „Człowiek przyszłości”. Z otwartą buzią śledziłem historię maszyny, która powoli, powoli stawała się człowiekiem. To ten film sprawił, że zacząłem interesować się nowymi technologiami. To ten film sprawił, że zacząłem sobie zadawać pytania o granice człowieczeństwa. To dzięki temu filmowi przekonałem się, że jest w życiu coś dużo ważniejszego od przelotnej przyjemności, pełnego brzucha i tego, żeby w miarę fajnie sobie żyć. Przez całe życie trzeba uczyć się uczuć. Swoich i innych ludzi.

Robin Williams był ze mną przez całe życie. Pokazał mi szeroką paletę uczuć. Dawał mi uśmiech, ale i do myślenia. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że odszedł.

Następnego dnia po tym, jak dotarła do mnie ta niewiarygodna wiadomość, rozmawiałem o niej z kolegą. Stwierdził, że nie rozumie, dlaczego przeżywam śmierć aktora. Przecież zmarł tylko rzemieślnik. Niby jak mam czuć z nim jakąś więź. Opowiedziałem mu wtedy o tym, o czym tu napisałem. Zrozumiał.

Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 9/2014

Paweł Luty

Jestem kuratorem treści – wyszukuję ciekawych tematów w czeluściach internetu i innych rzeczywistości, a później albo sam je opisuję i swoimi spostrzeżeniami dzielę się pisząc artykuły lub dzielę się linkami na Twitterze.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .