Mój pierwszy Mac – iBook Clamshell
Dawno, dawno temu, gdzieś na przełomie zeszłego stulecia… W czasach, gdy komputery były czarne i ponure, pojawił się iBook G3 Clamshell i wszystko się zmieniło.
Swoją przygodę z komputerami rozpoczęłam bardzo wcześnie – w czasach, kiedy blaszaki dopiero wchodziły pod strzechy domów prywatnych użytkowników. Nowe urządzenia szybko mnie zafascynowały i rozpaliły wyobraźnię niezliczonymi możliwościami. A ponieważ rzeczywistość była zupełnie inna, z konieczności musiałam nauczyć się nie tylko użytkowania sprzętu z poziomu klienta, ale również samodzielnego serwisowania komputerów i rozwiązywania licznych w tych czasach problemów. Rynek rósł szybko, a wraz z nim ewoluowałam i ja – 286, 386, 486, Pentium. Stacjonarne komputery zastąpiły coraz popularniejsze laptopy. Miały co prawda znikome możliwości rozbudowy, ale za to pozwalały na pracę w dowolnym miejscu – w domu, w pracy, przy biurku i w łóżku. Prym wiodło kilku producentów – IBM, Toshiba, Compaq. I właśnie 12-calowy Compaq mieszkał w moim domu. Sprawował się całkiem nieźle, jak na tamte czasy. Ale jak to bywa, nadszedł moment, gdy domowy setup trzeba było unowocześnić. Sprzedałam więc Compaqa pewnemu lekarzowi, który przyjął go z otwartymi ramionami i uzbrojona w gotówkę udałam się do mekki warszawskich komputerowców – na giełdę przy ulicy Grzybowskiej.
Cóż to było za miejsce! Na bazarowych stolikach można było znaleźć wszystko, czego zapragnąć mogło serce technologicznego geeka. Wiatraki, procesory, płyty, karty graficzne, kości pamięci, obudowy. Akcesoria i peryferia. Raj, powiadam Wam, prawdziwy raj! Krążyłam wąskimi przejściami pomiędzy stanowiskami i nic mnie nie poruszyło. Bo wiadomo przecież, że komputer musi „poruszyć”. W końcu ma zamieszkać w naszym domu i towarzyszyć nam w codziennych czynnościach. I wtedy… wtedy go zobaczyłam!
Leżał wśród góry innego sprzętu, pochodzącego z likwidowanej agencji reklamowej i nie wzbudzał niczyjego zainteresowania. Prawdopodobnie dlatego, że sprzedawca z góry informował wszystkich, że nie da się na nim zainstalować Windowsa. − Do diabła z Windowsem! – pomyślałam. − Jest piękny!
Z Macami miałam do czynienia już wcześniej. Stały w agencji reklamowej, w której pracowałam, otoczone mistycznym uwielbieniem. Miały wielkie monitory, z antyrefleksyjnym daszkiem i jedyne programy, jakie wolno było na nich uruchamiać, służyły do mozolnej obróbki grafiki. Ale przecież są ludzie, którzy używają ich również w domu? Zrobiłam jeszcze jedno kółeczko i jeszcze jedno. Ale biało-niebieski iBook już zajął miejsce w moim sercu. Sprzedawca popatrzył na mnie z powątpiewaniem, wspomniał jeszcze, że ten komputer nie ma nawet stacji dyskietek i dołożył mi w komplecie niebieski czytnik na USB. Clamshell był mój.
Nie miałam pojęcia, jak działa system – wtedy jeszcze OS 8.6. Nie wiedziałam o problemach, z jakimi borykają się polscy użytkownicy Maców. Może i dobrze? Po prostu zabrałam go do domu, zaglądając jeszcze wcześniej do mojego brata – posiadacza Maca, po płytę z niezbędnym oprogramowaniem.
Uwierzcie, czasy były takie, że nawet podłączenie Maca do sieci sprawiało problemy, a znalezienie działającego sterownika ADSL graniczyło z cudem. Do tego trzeba było się namęczyć, żeby wymusić prawidłowe wyświetlanie polskich znaków na dostarczanym z systemem Internet Explorerze. Gdybym wiedziała o tym wszystkim wcześniej, pewnie siedziałabym przed nim, obgryzając paznokcie. Lecz nieświadoma ogromu problemu, skonfigurowałam wszystko w ciągu 24 godzin. I wkroczyłam do świata, który towarzyszy mi do dzisiaj.
iBook G3 300 Blueberry był wspaniałą maszyną, bardzo zaawansowaną jak na swoje czasy. Niezwykła prostota systemu i absolutna logika procesów chwytała za serce. Nie będę przesadzać, jeśli powiem, że ta podjęta pod wpływem chwili decyzja sprawiła, że teraz jestem tu, gdzie jestem. Czyli z Wami. Pisząc do iMagazine, dzieląc pasję wielu użytkowników. Ale zanim to się stało, znalazłam sobie inne miejsce w Macowym świecie. Ponieważ w tamtych czasach Maki sprawiały wiele problemów, a serwis był niewymownie drogi, nauczyłam się je naprawiać i stworzyłam niewielki, domowy serwis dla trudnych przypadków. W ten sposób zintegrowałam się ze środowiskiem macuserów i poznałam wielu wspaniałych ludzi, z którymi kontakt utrzymuję do dziś.
Od tamtych czasów przez moje ręce przewinęło się wiele Maców. iBooka zastąpił kultowy PB Pismo, pojawiły się Performy, niezliczona ilość kolorowych iMaców, PB 520c, kolejne iBooki. Skakałam po linii czasu firmowanej przez Apple w tę i w tamtą. Powstały strony internetowe mające służyć pomocą początkującym macuserom – Bezsenni i dział „Zrób to Sam”, PUC – Pismo User Club, Moof! – Makowe Historie (to, co robimy właśnie w tym numerze iMagazine), MacDzieciaki – strona dla najmłodszych macuserów oraz PSM – Polskie Strony Macowe. Wszystkie je tworzyłam z przekonaniem, że świat, który odkryłam, jest najlepszym, co można sobie było wyobrazić.
W dzisiejszych czasach, kiedy komputery stały się nienaprawialne, niczego już nie naprawiam. Pogrążyłam się w błogiej beztrosce stwierdzenia: „Po prostu działa”. Ale makowego świata nie porzuciłam, bo nie da się od niego odejść. Raz macuser – zawsze macuser. I nie żałuję swojej decyzji, podjętej kilkanaście lat temu, na giełdzie przy ulicy Grzybowskiej, pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu.
A może był to palec przeznaczenia?
—
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 8/2014