List do św. Mikołaja, iPhone i pięć złotych
Miałem napisać felieton o czymś zupełnie innym. Napiszę go jednak dopiero za rok, bo mój pomysł legł w gruzach za sprawą Poczty Polskiej. Właściwie to pewnej iście „magicznej” rzeczy, którą zobaczyłem w jednym z oddziałów. Kosztowała piątaka i była kwintesencją naszych smart czasów.
„Mikołaju proszę kup mi (…)”
Pamiętacie wasze listy do – i tutaj w zależności od generacji: dobrego dziadka z laską, biskupa lub grubego Czerwonka, który saniami ląduje na waszych dachach i przez kominy przeciska swe sadło; ciągnąc na plechach wór z prezentami? Część z was zapewne ma jeszcze te listy. Jak nie wasze, to wiadomo czyje.
Okazuje się, że choć tradycja jeszcze trwa, dogorywając pod banderolą współczesności, wolności i utopijnej szczerości „realnego świata” – stała się nad wyraz kaleka. Skoro na poczcie można dziś kupić prefabrykowane listy do św. Mikołaja – raczej nie dziwmy się, że późniejsza młodzież o kulturze, sztuce czy designie wie niewiele. Nie potrafi też dobierać kolorów, łączyć ze sobą kształtów, oceniać sztuki. Mówię tutaj o podstawowej wiedzy i po prostu – wyczuciu estetyki. Elementarnej, nie salonowej.
Jak taki gotowy szablon wygląda? Na pudełku mamy adresata, którym wiadomo, kto jest. Do tego tandetny napis rodem z koszmarów, typowe kolory komercyjnych świąt i nadrukowany stempel – tak, nadrukowany. W środku znajdziemy dwie rzeczy. Katalog z trendami i ckliwymi opowiastkami, które można streścić mniej więcej tak: „Byłem niegrzeczny, ale tak bardzo chcę tego iPhone’a. – Popraw się na drugi rok. Mikołaj kocha wszystkie dzieci”. W końcu mamy list. Kartkę A3 – na bogato, z papeterią przypominającą plakat z jakiś dożynek i czterema rodzajami fontów. Pierwsze zdanie brzmi: „Drogi Mikołaju, proszę kup mi w tym roku (…)”. Bum. Mikołaj przecież świętym być nie mógł, ma obowiązek coś kupić i jest drogi. Dla dziecka znaczy to tyle samo, co drogi cukierek czy zabawka.
Tak uzupełniony listy można wysłać na lapoński adres – pewnie ten sam, co na pudełkach Coca-Coli – zostawić na oknie lub w urzędzie, po co się kłopotać.
Tata, ołówek i tajemnica
W mikołajkach najfajniejsze było zawsze to czekanie, na które trzeba było sobie zapracować zawczasu. Tajemnica, z którą trzeba się było zmierzyć, pisząc list, który nie wiadomo, jakim cudem znikał z parapetu. List miał być wyjątkowy, mój, indywidualny i wyrażający mnie samego. Co roku inny.
Ogromnie lubiłem lekcje plastyki w szkole. Może to wpływ taty, który kocha rzeźbić, a swego czasu lubił także wziąć pędzel do ręki, ale bardziej chodziło zawsze o możliwość stworzenia czegoś wyjątkowego – mojego, z niczego. Biała kartka lub szarawy bristol były dla mnie początkiem jakiejś jednostkowej, przygody. Dziś jest podobnie przy pisaniu. Tata udzielał mi rad, pokazywał, jak prowadzić ołówek po kartce, jak jego rodzaj wpływa na to, co powstanie, co zrobić, gdy nie mamy możliwości wymazania kredki czy pisaka, którego kolor ostatecznie do niczego nie pasuje. Jak uratować rysunek i kiedy uznać, że się nie udał. Każdy list pisałem najstaranniej, jak potrafiłem. Pisałem dokładnie to, co powiedziałbym Mikołajowi w twarz. Miałem za zadanie go sobie wyobrazić i dopiero wtedy siąść do pisania. To cenna lekcja, która dziś bardzo mi się przydaje. Dopiero kiedy list był napisany, ja byłem pewny jego treści i nadałem mu jakąś formę, czyli treść, oprawę graficzną, czasem mały rysunek – list mógł być zostawiony. Rodzice bardzo tego pilnowali. Były takie lata, gdy tata uczył mnie robić także kopertę. Rysowaliśmy ją na twardym bristolu, wycinaliśmy, zaginaliśmy i kleiliśmy. Potem gdy była ozdobiona, trafiał do niej list.
To wszystko wzbudziło we mnie zainteresowanie designem i ładnymi rzeczami użytkowymi. To zostało we mnie i jest to naprawdę spora część mnie. Prawdopodobnie, gdyby nie to, nie pisałbym dziś do iMagazine i używał Acera.
„Widziałem Bonda. Dno. 1/10 za brak iPhone’a”
Taką recenzję wystawił zapewne jakiś nastolatek, filmowi „Spectre” na Filmwebie. Dlaczego to przywołuję? Ponieważ bierze się to właśnie ze zgody na prefabrykaty. Życiowe prefabrykaty. Gotowe wzorce, które nie wiem dlaczego, coraz więcej młodych rodziców wpaja dzieciom. Sam jeszcze nie mam dzieci, ale wiem, ile zawdzięczam swoim rodzicom i jak różne jest to od tego, co dziś możemy, a co wtedy mogliśmy.
Coraz bardziej odzwyczajamy się od myślenia. Krytyczna opinia mylona jest z hejtem, zainteresowanie pięknem utożsamiane jest z homoseksualizmem, wiedza o malarstwie to synonim nieudanego dzieciństwa. Tak, to jest przejaskrawienie. Pozostając jednak w tematyce filmowej, uważam, że tegoroczne premiery nowego Bonda i przede wszystkim siódmej części „Gwiezdnych Wojen” pokazały, jak wiele zmieniło się przez ostatnich kilka lat w społeczeństwie.
Ci, którzy idą dziś na studia, rzadko kiedy mówią o tych dwóch seriach jako o zjawisku popkulturowym i równie rzadko tak je oceniają. Bo niby skąd mają to wiedzieć? Ba, ci sami ludzie śmieją się z tych, którzy nie widzieli sagi George’a Lucasa. W tyglu dyskusji, o tym, jakiego telefonu używa Bond, jest kultura, który na swój piękny sposób opisuje te same filmy, produkty, dźwięki. I wiecie co? Możemy nadal wysyłać gotowe kartki do Mikołaja, ale prędzej czy później dojdziemy do momentu, w którym albo się cofniemy i zaczniemy stawać specjalistami w jednej dziedzinie, albo znikniemy jak kolejna tandetna podróbka na sklepowej półce.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 12/2015
Komentarze: 2
Bardzo dobry tekst! Rownież pamiętam jak jako mała dziewczynka pisałam i ozdabiałam listy do św. Mikołaja (a właściwie Gwiazdora).
I teraz w dobie e-maili, tabletów i smartfonów zamierzam tę tradycję kontynuować wraz z 2,5 letnią córką. W przyszły weekend siadamy i piszemy list (tzn. ja piszę to co Mia mi każe, a Mia będzie ozdabiała rysunkami) oraz będziemy dodatkowo robiły ozdoby na choinkę. W końcu nie samym tabletem człowiek żyje. Nie można dziecku bronić dostępu do najnowszych technologii (moja córka bez problemu obsługuje tablet, smartfona, TV czy nawet cześciowo komputer), ale trzeba też w nim rozwijać “analogową” kreatywność!
Udanego tworzenia!