Rok 2016. Rok budżetowców
Postanowienia noworoczne sąśmieszne. Podejmujemy je praktycznie co roku i trwamy w nich niewiele dłużej niż Charlie Runkle z serialu „Californication” potrzebuje w łóżku. Ja też miałem takie postanowienie – kupować mniej nowości.
Lata pracy przy ogólnie rozumianej technologii nauczyły mnie, że pierwszych generacji sprzętów się nie kupuje. Po prostu nie. Jak nie zachwycamy się„Atakiem Klonów”, tak nie wykładamy pieniędzy na coś, co na końcu nazwy nie ma (przynajmniej) „2”. Możnaby pomyśleć, że wyposażony w tę wiedzę wytrwam w swoim postanowieniu. Śmieszne.
Ale przecież właśnie Apple pokazało wszystko, na co czekałem – tłumaczyłem się przed sobą. 12-calowy MacBook? Pamiętam drukowanie pierwszych plotek o takim komputerze i wieszaniu ich nad łóżkiem, jakby to były plakaty z 12-cylindrowym Lamborghini, tak popularne na ścianach nastolatków. Apple Watch? Urządzenia do noszenia od zawsze mnie fascynowały (jeśli przyjmiemy, że „zawsze” to ostatnie dwa lata), a tu proszę, mamy takie, co działa z iPhone’em. Moje „PIN i zielony” chyba zdążyło już przejść do historii. Potem była chwila spokoju, dostaliśmy 6S (lepszy przedni aparat, wiecie, potrzebuję tego) oraz iPad Pro! Przed iPadem Pro nawet nie lubiłem iPada. Chęć uargumentowania zakupu tego monstrum była tak duża, że tablet stał się moim głównym komputerem. Kurier przywiózł złotego iPada Pro niedługo po jego premierze sklepowej.
Mój 12-calowy MacBook leży w szufladzie od ponad miesiąca. To znaczy… chyba tam leży.
W styczniu przyszedł czas refleksji. Mój 12-calowy MacBook leży w szufladzie od ponad miesiąca. To znaczy… chyba tam leży. Nie do końca też pamiętam, kiedy ostatnio faktycznie go używałem. Apple Watch niedawno wylądował na portalach aukcyjnych. Może komuś się przyda bardziej niż mnie. Jakże niezbędnego do życia iPada Pro naładowałem tylko raz, odkąd do mnie przyszedł– bardzo szybko wrócił do sklepu. Ostał się jedynie 6S, ale nawet jego coraz trudniej mi wytłumaczyć przed samym sobą.
Szybko odkryłem, gdzie leży problem. Nie będzie to nic odkrywczego, ale produkty Apple (a nawet zaryzykowałbym, że dotyczy to całej technologii) zachowują coraz dłużej świeżość. Weźmy takiego iPada. Gdy tylko obejdziemy fikcyjne ograniczenie funkcjonalności iOS za pomocą Jailbreaka, okazuje się, że Pro oraz ponad dwuletni Air pozwalają robić praktycznie to samo. Owszem, starszy model nie jest kompatybilny z najnowszymi akcesoriami, ale poza tym naprawdętrudno jest doszukać się różnic. Pamiętam swoją przesiadkę z MacBooka Air na 12-calowego MacBooka. Gdy tylko ekscytacja opadła i trzeba było wziąć się do pracy, szybko okazało się, że… nic w zasadzie się nie zmieniło. Klawiatura jest inna, gładzik jest inny, ekran jest lepszy i… tyle.
Technologia rozwija się tak szybko, że możliwości sprzętów oferowanych dzisiaj na rynku stanowczo przerastająpotrzeby większości osób. Efekt jest taki, że często przepłacamy za najnowsze sprzęty i używamy przysłowiowej armaty do odganiania much. A gdyby tak zacząć wybierać klasyczne packi?
Obok MacBooka w szufladzie leży jeszcze jeden gadżet. Tablet. Nie jest to iPad, a sprzęt bliżej nieokreślonej firmy pracujący pod kontrolą niesłusznie znienawidzonego przez wielu Windowsa 10. Tablet ten jest raczej niepozorny – 8-calowy wyświetlacz, dosyć duże ramki, plecki wykonane z perforowanego, miękkiego plastiku, trochę losowo rozrzucone porty i sloty, trochę emblematów. Mało kto domyśli się, że w środku jest w zasadzie prawdziwym komputerem, takim z pełną przeglądarką i możliwością odpalenia Office’a, pobrania filmu z torrentów i wyświetlenia go. Takim, który prawdopodobnie wystarczy większości osób.
Gdyby Apple zaczęło sprzedawać wykałaczki, byłyby droższe niż ten komputer.
Najlepsze na koniec. Ten tablet kosztował 199 złotych. Słownie sto dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Dla lepszego porównania odszukałem cenę przejściówki, która pozwoli na podłączenie 12-calowego MacBooka do monitora: 379 złotych. Teraz jedno zdanie pozbawione sensu tak, aby każdy mógł wstać z ziemi, na którą powinna go zwalić ta informacja. Gdy nie mogłem używać laptopa, całą pracę wykonywałem na wspomnianym tablecie (tym za dwie stówki) i z powodzeniem ją kończyłem. Przygotowanie tekstu na stronę iMagazine, wysyłanie maili czy nawet tworzenie prostych grafik nie było problemem. Gdyby Apple zaczęło sprzedawać wykałaczki, byłyby droższe niż ten komputer.
Gdy my, maniacy, podniecamy się coraz to potężniejszymi nowinkami, zapominamy, że ciągną one za sobą szalenie ciekawą konsekwencję. Technologia z wczoraj tanieje, ale nie traci na przydatności. Dzięki temu nawet kilkuletnie komputery ciągle oferują spory zapas mocy dla większości osób. Szkoda tylko, że Apple tak ochoczo obcina funkcjonalność starszych urządzeń, czego świetnym przykładem jest mój iPad Air bądź nawet MacBook Air z 2011 roku, w którym musiałem manualnie aktywować Handoff, grzebiąc w plikach systemowych.
Jak dla mnie obserwowanie rynku nowinek, gdzie pokazywane są kolejne monstra, przestaje mieć sens. Z wypiekami na twarzy obserwuję za to zmagania na niższych półkach, bo to tam pojawiają się naprawdę zaskakujące propozycje. To tam czuć największe cliché Doliny Krzemowej: sprawianie, by ten świat był lepszym miejscem. I wiecie co? Właśnie dzięki niedrogiej technologii wysokiej jakości świat staje się lepszym miejscem. Moim tegorocznym postanowieniem noworocznym jest pilniej śledzićprodukty niskobudżetowe i oglądać rewolucję przez duże „R”. Mamy połowę stycznia i jak do tej pory wytrzymuję w moim postanowieniu.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 02/2016
Komentarze: 6
@mikeyziel: Jakże kolejny celny tekst twojego autorstwa. Najbardziej wyważone teksty o Apple. Naprawdę wiele osób ma podobne spostrzeżenia i przemyślenia, co ty. Bardzo fajnie podchodzisz do tematu gadżetów, ich przydatności w “prawdziwym świecie”. Ludzie często nie rozumieją, że nie jest problemem wydać kasę, problemem jest uzasadnienie takiego czy innego zakupu i jego praktyczność :) szuflada z gadżetami to realny problem… Pozdrawiam
Dziękuję bardzo. :)