Australia #6: Sydney!
Po kilku tygodniach od przyjazdu do Australii udało mi się wreszcie na dłużej opuścić Brisbane. Wybór padł na oddalone o około tysiąc kilometrów na południe Sydney, które wyróżniała zupełnie inna atmosfera, wielkomiejski charakter oraz… znacznie niższe temperatury.
Tak jak wspominałem w poprzednich wpisach, Brisbane stanowi dla mnie ciekawe połączenie stylu amerykańskich miast, europejskiej kultury oraz azjatyckich wpływów, które widać niemal na każdym kroku. Gdybym miał wybrać jedno z odwiedzonych wcześniej miejsc, w którym czułem się podobnie, za sprawą wzgórz, starych, drewnianych domów, średniej wielkości biznesowego centrum i licznej azjatyckiej mniejszości, byłoby to z całą pewnością San Francisco. Stan ten nie różnił się znacząco po przyjeździe do Sydney, chociaż w tym przypadku najdokładniejszym odbiciem z moich doświadczeń z przeszłości jest kanadyjskie Toronto. Oba miasta posiadają gęste, wysokie i rozrastające się w zawrotnym tempie dzielnice finansowe; oba powstały nad brzegiem rozległego zbiornika wodnego – Jeziora Ontario (Toronto) oraz zatoki Port Jackson, popularnie nazywanej Sydney Harbour; nad oboma góruje przypominająca pinezkę wieża (CN Tower, Toronto oraz Sydney Tower), która stanowi znakomity punkt widokowy i atrakcję turystyczną. Biorąc pod uwagę fakt, że Toronto odwiedziłem wczesną jesienią, a Sydney w środku australijskiej zimy, podobne były także warunki pogodowe – kilkanaście stopni w ciągu dnia, przelotne opady i wiatr.
Na wstępie muszę napisać, że nasza wizyta w Sydney znacząco różniła się od typowej miejskiej wycieczki. Od początku staraliśmy się spędzać jak najwięcej czasu w otwartej przestrzeni, a właściwie jedyną odwiedzoną atrakcją turystyczną był wspomniany wcześniej punkt widokowy na Sydney Tower (bilety kupiliśmy online za około $25 – nieco taniej niż na miejscu). Zamiast muzeów, galerii i zabytków wybraliśmy otoczenie zatoki, nocne fotografowanie panoramy miasta z dzielnicy Kirribilli oraz spacery nad brzegiem oceanu. Dodatkowo w ciągu zaledwie dwóch dni odwiedziliśmy trzy okoliczne plaże oraz rejony oddalone od ścisłego centrum miasta o wiele kilometrów.
Wizytę w każdym mieście zaczynam od spaceru przez centrum – bez konkretnego celu, za to zorientowanego na zdobyciu podstawowej orientacji w terenie i poczuciu klimatu nowego miejsca. Nie inaczej było w Sydney, jednak z racji późnej godziny udało nam się dotrzeć jedynie do okolic Pyrmont Bridge – pieszego mostu, który łączy dzielnicę o tej samej nazwie z biznesowym centrum największej australijskiej metropolii. Pierwsze wrażenia? Przytłaczająca liczba wieżowców, która robi wrażenie nawet po odwiedzeniu miejsc takich jak Nowy Jork czy Hong Kong; dyskretna, zabytkowa architektura wpleciona między szklane elewacje biurowych kompleksów; zaskakująco niskie temperatury – długi pobyt w oddalonym o tysiąc kilometrów na północ Brisbane przyzwyczaił mnie do łagodnej, ciepłej zimy, podczas gdy w Sydney musiałem zakładać na siebie kilka warstw ubrań.
Eksplorację miasta na dobre rozpoczęliśmy następnego poranka, gdy po około 40 minutach wędrówki przez Pyrmont oraz CBD (Central Business District) dotarliśmy do wspomnianej wcześniej Sydney Tower. Osoby regularnie czytające moje wpisy mogą pamiętać o mojej słabości do wysoko położonych punktów widokowych. Odwiedzam je praktycznie w każdym mieście, gdyż jest to według mnie najlepszy sposób na dokładne zapoznanie się z nowym otoczeniem, a także idealne miejsce do fotografowania. Nie inaczej było w Sydney, a niezbyt wygórowana cena biletu (szczególnie biorąc pod uwagę podobne punkty w USA czy Kanadzie oraz ogólne koszty życia w Australii) dodatkowo zachęcała do wjazdu na górę.
Największą zaletą Sydney Tower jest z całą pewnością jej lokalizacja. Położona w sercu metropolii, z niemal każdej strony otoczona jest wieżowcami finansowego centrum, a w nieco większej odległości – wodami Sydney Harbour, wzgórzami i pięknymi podmiejskimi dzielnicami. Kierując wzrok na zachód zobaczymy także wybrzeże Oceanu Spokojnego, a na południowy wschód – samoloty podchodzące do lądowania na miejskim lotnisku. Co ciekawe, podobnie jak w przypadku wielu innych portów obsługujących dziesiątki milionów pasażerów, pasy startowe Sydney Airport usytuowane są równolegle, co pozwala na niezwykle efektowne, jednoczesne podejścia dwóch samolotów. Zjawisko to największe wrażenie robi właśnie z punktu obserwacyjnego w centrum miasta, gdyż przebywając tam znajdujemy się na podobnej wysokości co lądujące maszyny.
We wcześniejszych wpisach na temat Brisbane wielokrotnie chwaliłem promy pływające po meandrującej przez centrum miasta rzece. Stanowią one uzupełnienie systemu komunikacji miejskiej i doskonale spełniają swoje zadanie – szczególnie w miejscach takich, jak mieszkalna okolica Kangaroo Point, którą od ścisłego centrum dzieli jedynie kilkuminutowy rejs na drugą stronę rzeki. Chociaż w Sydney komunikacja promowa przypomina bardziej poważną morską żeglugę niż system niewielkich, wodnych autobusów, dzięki niej z centrum miasta możemy łatwo dostać się na drugą stronę zatoki, ale również popularne plaże i rekreacyjne rejony – między innymi Manly Beach, Watsons Bay oraz kultową Bondi Beach. Ceny biletów? Od kilku do około 10 dolarów w jedną stronę. Nie jest tanio, ale organizacja tej formy komunikacji zasługuje na pochwałę.
Podczas zaledwie dwóch dni udało nam się odwiedzić wszystkie wymienione w poprzednim akapicie miejsca. Zaczęliśmy od Manly, niewielkiego, turystycznego miasteczka położonego nad brzegiem oceanu. Krótka wizyta stanowiła przyjemną odmianę po kilkugodzinnym zwiedzaniu centrum Sydney; dotarliśmy tam wczesnym popołudniem, dzięki czemu w drodze powrotnej obserwowaliśmy zachód słońca nad miastem oraz jego najpopularniejszym punktem – budynkiem opery.
Wracając do Manly, zarówno sama plaża, jak i prowadząca do niej promenada, zrobiły na nas bardzo dobre wrażenie – a to za sprawą wyluzowanej atmosfery, palm i ciekawej architektury. Pierwsze wrażenia przypominały nieco wizytę w… Sopocie (pomijając palmy), a swój udział miała w tym niska temperatura i wiatr. O ile australijska zima nie przeszkadzała zbytnio w zwiedzaniu centrum Sydney, o tyle podczas spaceru nad brzegiem oceanu dawała się ona mocno we znaki. Ciekawostką spotkaną w Manly było lokalne, kraftowe piwo z browaru… Kościuszko serwowane w pubie, w którym zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i naładowanie sprzętu.
Drugi dzień wizyty ponownie rozpoczęliśmy w centrum Sydney, by po śniadaniu i krótkim spacerze skierować się na jeden z miejskich promów. Tym razem celem była Watsons Bay, niewielka zatoka z doskonałymi widokami na oddalone o kilkanaście kilometrów centrum metropolii, licznymi jachtami oraz lokalami serwującymi owoce morza i ryby (wróciliśmy tam na lunch). Następnie wsiedliśmy w autobus, który dowiózł nas do najbardziej popularnej plaży regionu – Bondi Beach, gdzie spotkaliśmy się z zaprzyjaźnionym z redakcją iMagazine Tomem Piotrowskim.
Przyznam, że zachęcony dobrymi opiniami nie sprawdzałem zdjęć ani szczegółowych informacji dotyczących tego miejsca. Spodziewałem się, że na miejscu zastanę szeroką, rozciągającą się na dystansie wielu kilometrów plażę, która przypominać będzie Venice Beach w Los Angeles czy Surfers Paradise w australijskim Gold Coast. Zamiast tego Bondi Beach przypominała raczej niewielkie plaże otaczające zatoki Wysp Kanaryjskich czy wybrzeża południowej Hiszpanii. Panowała tam jednak niezwykle przyjemna atmosfera, a krótki spacer na otaczające ją wzgórza z osobą dobrze znającą te rejony doprowadził nas do miejsca z niesamowitymi widokami na ocean i okolicę.
Wczesnym wieczorem wróciliśmy do Sydney, by ponownie oglądać słońce zachodzące nad zatoką i centrum miasta. Idealnym do tego punktem okazała się wysunięta w głąb zatoki część miejskich ogrodów botanicznych; niewielka odległość od opery, mostu Harbour Bridge oraz wieżowców pozwoliła na zrobienie serii efektownych ujęć położonych nad wodą terenów (szczególnie zdjęcie będące okładką tego artykułu).
Podsumowując: lecąc na weekend do Sydney nie nastawiałem się na intensywne zwiedzanie nowego miasta; zależało mi raczej na chwilowej zmianie otoczenia. Cel ten udało się zrealizować, a mimo tego odwiedziłem szereg interesujących miejsc, dwie plaże oraz efektowny punkt widokowy. Samo miasto zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie; nie bez powodu uznawane jest ono za punkt obowiązkowy każdej wizyty w Australii. Z całą pewnością wrócę tutaj w ciągu najbliższych miesięcy, tym razem w większym stopniu skupiając się na muzeach, zabytkach i innych miejskich atrakcjach.
Jeżeli macie jakieś pytania dotyczące Australii lub tematy, o których chcielibyście przeczytać – dajcie znać w komentarzach lub na Twitterze.
Komentarze: 6
Czym robisz zdjęcia? :3
Canon 6D + kilka szkieł. ;-)