Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Śmierć felietonisty <br />– Opowieści z Dorset

Śmierć felietonisty
– Opowieści z Dorset

0
Dodane: 7 lat temu

Wiecie, jak wykończyć felietonistę? Wystarczy go uszczęśliwić.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 4/2017


Chwilowo odejdziemy od tematów związanych z , bo ostatnio nic nie hackowałam. Chociaż nie, mówiąc szczerze, hackowałam więcej niż w ciągu ostatnich dziesięciu lat, ale nic z tego nie nadaje się do publikacji. Bo o czym tu pisać? Zaplanowałam przeprowadzkę i poszło jak zwykle, czyli zgodnie z prawem Murphy’ego – jak coś może się skopać, to się skopie. Kropka. Pakowanie było zaplanowane na dwa tygodnie, rozpisane w Reminderach krok po kroku, pisałam o tym w rubryce . Już pierwszego dnia plany wzięły w łeb, a konkretnie w grypę z temperaturą w granicach 39 stopni. Tydzień pakowania w plecy. Chciał nie chciał, z pięknego planu i organizacyjnego majstersztyku nici. Nie powiem, pomogło mi to wielce w wykonaniu założeń minimalistycznych i pozbyciu się wielu przedmiotów. Nie miałam czasu zastanawiać się, jak bardzo konkretna rzecz jest mi potrzebna. Nie używałam w ciągu ostatniego pół roku? Do skipa. Miałam też plan na wyjątkowo porządne spakowanie wszystkiego, z pięknym oznaczeniem pudełek i listą tego, co się w nich znajduje. Skończyło się na tym, że rzeczy wpadały do pudełek, w których było akurat miejsce. Zegar z kubkami? Spoko! Pudełka piętrzyły się w salonie, a ja, patrząc na nie z przerażeniem, zastanawiałam się, czy wejdą do vana. Na szczęście weszły. I pojechały.

Potem pojechałam ja – na drugą stronę Anglii, z córką, psem i dwoma kotami zapakowanymi do samochodu. W strugach ulewnego deszczu. Wcześniej oczywiście żegnając się z sąsiadami, którzy uroczo i po angielsku wrzucali nam przez drzwi kartki z życzeniami. Uroki mieszkania w małej wiosce przez 10 lat, gdzie wszyscy się znają i uśmiechają się do siebie nawzajem, jak tylko przekroczą próg domu. I jeszcze ta bezinteresowna pomoc – dzień przed przeprowadzką Yoko skorzystała z okazji i otwartej furtki, żeby zwiać, nie oglądając się za siebie. Poszłam jej szukać i nagle widzę, jak sąsiedzi z okolicznych domów wychodzą i też szukają. Bez pytania, bez proszenia. Tak po prostu. W końcu sąsiadka zwabiła uciekinierkę i odprowadziła do domu. Takie buty.

Ale wróćmy do tego, że przejechałam. W tych strugach ulewnego deszczu, z samochodem zapakowanym zwierzętami. Żeby był jakiś wtręt na temat – jechałam na Google Maps. Sprawiły się bardzo dobrze i przeprowadziły mnie z jednej strony Anglii na drugą. Z countryside do miasta. Od razu powiem, że trudno mi nie używać w tym momencie zapożyczeń z angielskiego. Tutaj countryside ma zupełnie inne znaczenie niż polska „wieś”. Countryside to nie tylko miejsce, ale również kultura i sposób życia. To rodzaj wzajemnych relacji w niewielkich, zamkniętych społecznościach. Kiedyś Wam o tym opowiem, jeśli będziecie mieli ochotę. Dajcie mi znać.

Miasto jest inne. W sumie powinnam wiedzieć, bo urodziłam się i mieszkałam w Warszawie, ale zapomniałam, przez te 10 lat mieszkania na wsi. W zasadzie to mieszkam teraz w mieście i nie mieście. Administracyjnie – miasto i takaż atmosfera. Praktycznie – suburban, czyli tereny podmiejskie, leżące na skraju ciągnącego się wybrzeżem kompleksu trzech miast – Poole, Bournemouth i Christchurch. I teraz przejdziemy do zabijania felietonisty.

Optycznie niewiele się zmieniło. Okolica i zabudowa podobna do poprzedniej. Niewielkie osiedle i urocze ścieżki. Z domu wychodziłam i po drugiej stronie drogi miałam county park ze wzgórzami, polami, jeziorkami i lasami. Tutaj wychodzę i po drugiej stronie drogi mam rezerwat przyrody, czyli ciągnące się kilometrami… wrzosowiska. To w jedną stronę. W drugą stronę… cóż – wrzosowiska z lasami, wzgórzami i jeziorkami. W trzecią – cywilizowany park, gdzie socjalizują się okoliczne psy. Na wrzosowiskach się nie socjalizują, bo tam idzie się pobyć samemu – coś, czego nie uświadczymy w Warszawie. Z kolei w czwartą stronę, ukryte za drzewami znajduje się neigbourhood shopping centre, czyli osiedlowe centrum handlowe. Takie lokalne – z supermarketem ASDA, pocztą, weterynarzem, przychodnią zdrowia, salonem piękności, siłownią z salą do squasha (hellou, Norbert!) i takewayem. Mam w końcu możliwość płacenia z Apple Pay, bo mają czytniki zbliżeniowe. Spoko, prawda?

Rozpakowaliśmy się w ciągu tygodnia. Jeśli odwiedzacie mój Instagram, to wiecie. Było intensywnie, ale w ciągu 7 dni sprawiliśmy, że dom wygląda tak, jakby żadnej przeprowadzki nie było. Podoba mi się, jak to zorganizowaliśmy. Lubię patrzeć przez okno, wieczorem, jak dwa koty – czarny i biały oraz czarno-biały pies przewracają się po dębowej podłodze. Rano koty wyrastają wśród storczyków kwitnących na oknie i czatują na okazję, żeby ukraść coś dobrego z kanapki. Boykot w szczególności, bo to taki trochę Houdini. Porusza się bezszelestnie, pojawia się, kradnie i znika. Nad ogródkiem latają mewy i drą dzioby. I kosy jeszcze się drą, bo taka pora. W ogródku kwitną tulipany i szafirki, i żonkile, i hiacynty. I nawet moja japońska wiśnia cała w białym kwieciu.

Jest klimat, jest ciepło, jest dom.

I weź tu człowieku wejdź w tryb ironiczno-sarkastyczny, żeby napisać felieton, skoro wszystko rozprasza i mówi: O, jak fajnie! O, jak ładnie! O, jak dobrze!

Na przykład kilka dni temu dowiedziałam się, co oznacza powiedzenie „kłębiąca się mgła”. Anglia słynie z mgły. W Warwickshire mieliśmy taką, że wszystko w niej znikało i można ją było kroić nożem. W Dorset, nad morzem, mgła jest inna – sunie i kłębi się. Siedziałam w ogródku i obserwowałam tę mgłę, poruszającą się, jakby była żywa. No i proszę, proszę felietonisto! Napisz felieton o komputerach, sieciach, mediach czy o czym tam pisujesz! Kiedy ta mgła zwija się i rozwija, wiruje w świetle latarni, wyciąga po ciebie swoje widmowe palce, a w wyobraźni widzisz, jak wyłania się z niej statek pełen martwych piratów, dudniących grubymi głosami: Row, row, row your boat.

A! Jeszcze wiatr od morza. Po przyjeździe powiedziałam, że zacznę pisać, jak będzie wiatr od morza. To brzmi, prawda? I do tego świetny tytuł. Wyobraziłam sobie, jak stoję nad tym morzem, wiatr od niego wieje, rozwiewa mi włosy, a przy okazji przynosi te wszystkie wspaniałe pomysły na pisanie. I co? I co? No przecież – wiatr od lądu. Taka karma. Poza tym, ten cały wiatr od morza to chyba nie wieje technologią i komputerami, tylko jakąś powieścią z muszelkami, zachodami słońca czy czymś takim. Problemy się piętrzą.

Jakby tego wszystkiego było mało, tych rozmarzonych oczu i przyklejonego do ust uśmiechu, to kawałek dalej, w przeciwną stronę niż wrzosowiska, mam „Obrzydliwie Zieloną Drogę”. Tak ją nazwałam, kiedy pierwszy raz tu przyjechałam. Ciągnie się wśród lasów przetykanych rododendronami, wysokimi jak drzewa. W lecie cała ściana drogi kwitnie na fioletowo-różowo. Oczywiście, tutaj traktuje się je jak chwasty, bo plenią się jak króliki. Notabene króliki mamy za płotem. Tłumaczymy Yoko, że to króliki ozdobne, tylko do wąchania. Nie wiem, jak nam idzie, bo już próbowała się przekopać na drugą stronę. Tak czy inaczej, pracujemy nad tym. Króliki to jedno, a palmy to drugie. Mamy tutaj palmy. Rosną sobie w ogródkach, zupełnie jak na egzotycznych wyspach w ciepłych krajach. Albo w parkach, pośród innych, zupełnie zwyczajnych drzew. Wyglądają co najmniej dziwnie. To w żadnym wypadku nie są felietonistyczne okoliczności przyrody, chyba że ktoś tak o ptaszkach, drzewkach i jeziorkach pisuje.

Szczęście, radość i piękno wokół sprawia, że felietonista staje się zupełnie bezużyteczny, patrzy dookoła rozmarzonymi oczami i bezwiednie uśmiecha się, konfundując przechodzących obok „miastowych”. Bo tupta sobie i uśmiecha się przy tym jak głupi do sera. Dziwny jakiś. Albo wieśniak, co by się raczej zgadzało.

Obawiam się, że musicie poczekać, aż Wasza felietonistka się naprawi, albo przynajmniej znajdzie sobie jakiś poczytny temat. Albo aż zawieje wiatr od morza. Na razie chodzi, patrzy, uśmiecha się i podziwia. I wszystko ją cieszy, co zupełnie nie sprzyja pisaniu precyzyjnych i celnych tekstów. Jeśli chcecie wiedzieć, jak jest tu czy tam, dajcie mi znać.

Pozostaję z szacunkiem.

Yours truly,

Felietonistka

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .