Cała muzyka 11/2016
Moje propozycje muzyczne z listopadowego wydania iMagazine.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 11/2016
Solange – A Seat At The Table
Nadeszły dni ciepłych koców i ogromnych kubków z herbatą. Jeśli łudzicie się, że będę chciał oszukać Matkę Naturę, proponując Wam jakąś skoczną muzykę, to jesteście w wielkim błędzie. Dostaniecie absolutnie wszystko, co zaplącze Was w grubym swetrze, z którego ciężko się wydostać. Będę jak kat, którego bronią jest słuchawkowa szubienica.
Na początek rodzinne relacje, a konkretnie syndrom starszego rodzeństwa. Z czymś takim cały czas musi mierzyć się Solange Knowles, czyli młodsza siostra jednej z największych gwiazd współczesnej muzyki, Beyoncé. Gdyby Michael Jordan miał młodszego brata, który chciałby z nim grać razem w NBA, to musiałby się on czuć podobnie, jak Solange. Bardziej dosadnego porównania nie udało mi się znaleźć. Strasznie ciężko uciec od tak dużego nazwiska i wiecznych porównań. Niewielu osobom się to udało, ale mam wrażenie, że w końcu Solange znalazła na to receptę. Poprzednie dwa albumy były eksperymentami i szukaniem właściwego miejsca przy stole, którym jest branża muzyczna. „A Seat At The Table”, sama nazwa wskazuje na to, że udało się do tego stołu zasiąść i wygospodarować miejsce dla siebie. Potrawy, jakie młodsza z sióstr Knowles zamówiła z karty, znajdziemy w menu pod pozycją „soul”. Oczywiście Solange i jej muzyczne kubki smakowe lubią wspomniane wcześniej eksperymenty, dlatego nie ma mowy o prostych, tradycyjnych daniach. Soul jest tylko bazą, do której świetni kucharze, czyli w tym przypadku producenci, dorzucali swoje smaki. Przyprawami jest funk i R&B, a posługują się nimi najlepsi kucharze/producenci tacy jak: Raphael Saadiq, Q-Tip czy Questlove. Muzykę Solange najprościej nazwać neo-soulem, ale i to nie jest idealne stwierdzenie. Tym lepiej, ponieważ w końcu ta artystka zaznaczyła się na mapie muzyki przede wszystkim swoim imieniem, a nie nazwiskiem. To już nie jest siostra Beyoncé, teraz to jest Solange i jej własny, niepowtarzalny styl.
Michael Kiwanuka – Love & Hate
Być może prawidłowej wymowy nazwiska tego artysty nie będziecie w stanie zapamiętać za pierwszym razem, ale jestem pewny, że z jego twórczością będzie całkowicie inaczej. Bynajmniej nie dlatego, że w tę niesprzyjającą pogodę postanowiłem się z Wami podzielić muzyką łatwą i przyjemną, przy której przetańczycie całą noc. Przykro mi, nic z tych rzeczy. Muzyki Michaela Kiwanuki raczej nie usłyszycie w najpopularniejszych rozgłośniach radiowych, ponieważ daleko jej do szuflady nazwanej „rozrywkowa”. Album „Love & Hate” jest wielkim ukłonem dla klasycznego soulu z lat siedemdziesiątych. Michael udowadnia, że mimo mało sprzedawalnej muzyki i braku radiowych hitów można zostać zauważonym i docenionym zarówno przez krytyków, jak i słuchaczy. Już pierwszy album, „Home Again”, londyńczyka o afrykańskich korzeniach został przyjęty niezwykle dobrze, ale samo nazwisko Michaela pozostawało nierozpoznawalne. Nie ma szans, aby taka sytuacja pozostała po jego nowym krążku „Love & Hate”. Dlaczego? Ponieważ ludzie potrzebują takiej muzyki, w której słychać autentyczność i włożone serce w każdym dźwięku. Kiwanuka ma absolutnie wszystko to, co niegdyś posiadały największe gwiazdy muzyki. Świetnie napisane piękne teksty, które niosą przekaz i wspomnianą wcześniej autentyczność. Genialną i klimatyczną gitarę, którą cudownie potrafi dawkować w każdej kompozycji. Jakby tego było mało, to Michael jest właścicielem niewiarygodnie charakterystycznego wokalu, którego nie da się podrobić. Swoim głosem potrafi przekazywać wszystkie uczucia w taki sposób, że słuchacz czuje się, jakby śpiewał tylko dla niego. Te wszystkie cechy połączone są w kompozycjach, które stanowią jedność, co powoduje, że „Love & Hate” jest materiałem do słuchania w całości. Pisałem o tym, że Kiwanuka nie ma hitów i czuję w związku z tym małe wyrzuty, dlatego muszę to sprostować. Michael Kiwanuka ma hity, a tymi hitami są po prostu całe albumy, które tworzy. Nie ma mowy o wyróżnianiu poszczególnych utworów, takiej muzyki słucha się od początku do końca i tak w nieskończoność.