W poszukiwaniu straconego czasu
Ponieważ niewiele można teraz zrobić na urlopie, a kiedyś wziąć go trzeba, postanowiłam przeprowadzić eksperyment i spędzić dwa tygodnie bez prasy, sieci społecznościowych oraz wszelkich innych niepotrzebnych form kontaktu ze światem.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 6/2021
Wszyscy wiemy, że internet pożera czas. Kiedyś mówiło się tak o telewizji – w czasach, kiedy nie było jeszcze sieci. Potem o komputerach i grach, a w końcu – o sieciach społecznościowych. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że telewizja nie była jeszcze taka zła, bo ileż można było ją oglądać, zwłaszcza trzydzieści lat temu. Program poranny, potem znak kontrolny, program wieczorny… i spać. Dwadzieścia lat temu można było oglądać już cały dzień a dziś – dzień i noc, jak się komu podoba. Tylko nie ma na czym zawiesić wzroku, więc od prawie dwudziestu lat telewizji nie mam. Mam za to internet i sieci społecznościowe, programy z prasą oraz całą masę powiadomień. Wiele się słyszy o tym, że rezygnacja z kontaktów internetowych to nowe zen, więc postanowiłam spróbować. Bo wiedzieć to nie to samo, co poczuć na własnej skórze.
Założenia przyjęłam proste – żadnych notyfikacji, żadnych społecznościówek, żadnych komunikatorów. Żadnej prasy. Jeśli ktoś chce się ze mną skontaktować, musi zadzwonić – jak zwierzę. Do tego dwukrotnie w czasie trzech minut, bo tryb „Nie przeszkadzać” nic nie przepuści.
Podstawową przeszkodą okazały się powiadomienia. Nie znalazłam sposobu na wyłączenie wszystkich za jednym zamachem. Tryb „Nie przeszkadzać” skutecznie je wycisza i zapobiega zapalaniu się ekranu, jednak po wzięciu telefonu do ręki nadal straszą. Pamiętam, że kiedyś była taka opcja, teraz nie potrafiłam jej znaleźć. Siedziałam więc, dłubiąc w każdej aplikacji z osobna i było to doświadczenie mało „ZEN”. Jednak po godzinie ustawiania telefon w końcu zamilkł na amen i mogłam rozpocząć swój eksperyment. Wyjaśnię jeszcze tylko, że nie zrezygnowałam całkowicie ze sprzętów elektronicznych, telefonu i komputera. W dzisiejszych czasach jest to dość trudne, a przy tym nie chodzi o wylewanie dziecka z kąpielą, tylko o odzyskanie straconego czasu. Robienie notatek czy szukanie przepisu na obiad nie jest marnowaniem minut, więc nie widzę powodu, by z niego rezygnować.
Pierwsze wrażenie było dość dziwne. Każdy z nas ma jakąś rutynę – dla mnie to kawa i porcja porannych informacji. Po wielu latach warunkowania nogi same niosą do kuchni, a potem z kubkiem gorącej kawy wracają do salonu. Ręka sięga po iPhone’a i… nagle głowa przypomina sobie, że nie ma po co sięgać. Powstaje niekomfortowa próżnia, moment zawieszenia i rodzi się pierwsza anomalia czasoprzestrzenna. Jeśli nie sięgam po komórkę, to co robię w tym świeżo odzyskanym czasie? Mogłabym nic nie robić, siedzieć w ogrodzie i patrzeć, jak trawa rośnie, ale głowa, nawykła do czytania porannych literek, ani myśli kontemplować okoliczności przyrody. Szybko postanowiłam więc zastąpić prasówkę książką. Przecież właśnie na czytanie na co dzień czasu brakuje.
Po porannym doświadczeniu postanowiłam lepiej planować. Wymyśliłam więc sobie, że wprowadzę dni tematyczne: poniedziałek – dzień garnka i pieca, wtorek – dzień książki, środa – SPA, czwartek – wędrówka i tak dalej. Przez pierwszy tydzień szło mi całkiem nieźle, a i poranny odruch sięgania po telefon jakoś osłabł. Okazało się, że bez sieciowych przerywników czasu robi się zdecydowanie więcej, chociaż monitorowany czas ekranowy wcale na to nie wskazywał. Cały czas miałam za to wrażenie, że o czymś zapomniałam. Powtarzałam sobie, że to tylko wyrwa czasoprzestrzenna i trochę pomagało. Tyle że musiałam sobie to powtarzać całkiem często.
W cywilizacji, w której bycie aktywnym członkiem oznacza między innymi bieżącą wiedzę o najnowszych wydarzeniach, odłączenie się od strumienia danych to natychmiastowa degradacja społeczna. Nie bardzo mnie to jednak obchodziło, bo nikt nie mógł mi popsuć dnia swoją opinią. Chyba że telefonicznie, a z takimi sobie dość dobrze radzę. Jeśli świat nagle się skończy, ta informacja z pewnością w jakiś sposób do mnie dotrze. A tak na co dzień wcale nie potrzebuje mojego wkładu, żeby się kręcić. Takie podejście ma jedną niezaprzeczalną zaletę – natychmiast poprawia kondycję psychiczną i zmniejsza poziom stresu. Nagle te wszystkie niezwykle ważne informacje przestają mieć znaczenie. Jak się okazuje, oszczędzamy nie tylko czas, w którym je czytamy, ale również czas, kiedy myślimy o nich już po przeczytaniu artykułu.
Drugi tydzień ujawnił się jako trochę mniej skoordynowany. Znowu miały być dni tematyczne, ale okazało się, że odświeżony umysł zaczyna zauważać, że kot gubi futro i należałoby je posprzątać, nawet jeśli dzień miałam poświęcić na kąpiele z bąbelkami i gliniane maseczki. Poza tym chleb się skończył i trzeba by było upiec, a to trochę przeszkadza w wędrowaniu. I od razu zrobiło się trochę bardziej codziennie. Doszłam do wniosku, że jednak wyjeżdżanie na wakacje ma sporo sensu – nic nie zmusza do wycierania kurzu czy wyczesywania psa. Może po prostu muszę popracować nad tym całym relaksowaniem się?
Koniec końców, bez większych problemów udało mi się spędzić dwa tygodnie bez wirtualnego świata i mogę potwierdzić, że to bardzo dobre doświadczenie. Kiedy w końcu zajrzałam do społecznościówek, okazało się, że nie wydarzyło się nic spektakularnego. Prawdę mówiąc, poczułam się nieco rozczarowana faktem, że powrót do rutyny odbył się bez specjalnych emocji. A w zasadzie nawet odrobinę niechętnie. Na tyle niechętnie, że postanowiłam zrezygnować na dłużej z porannych prasówek, a nawet prasówek w całości. Po dwóch tygodniach bez ciągłego zalewu informacji poczułam się dużo spokojniejsza, a umysł zaczął nieśmiało rozprostowywać zbolałe stawy. Bo wbrew popularnemu przekonaniu, wbrew temu, co się nam wydaje, kiedy codziennie przeglądamy nagłówki prasowe, na świecie dzieje się niewiele nowego. Podejrzewam, że po półrocznych wakacjach w dżungli, spokojnym krokiem moglibyśmy wrócić do cywilizacji i po pięciu minutach zapomnielibyśmy, że nas nie było. Więc albo rzeczywistość nas oszukuje, albo oszukujemy samych siebie.
Wiele z tego, co robimy na co dzień, wynika z mody i trendów. Trudno się nam przed sobą do tego przyznać, ale robimy wiele rzeczy nie dlatego, że są nam potrzebne, ale dlatego, że inni tak robią – ludzie, których szanujemy, na których chcemy się wzorować. Staramy się wpasować w obraz wytworzony przez kulturę – obraz człowieka nowoczesnego, rzutkiego, umiejącego się odnaleźć w świecie i będącego ze wszystkim na bieżąco. Im jesteśmy młodsi, tym bardziej ulegamy tej presji. Z biegiem lat zaczynamy bardziej szanować siebie i swój czas i wybierać to, co jest nam naprawdę potrzebne i co w życiu cenimy.
Mnie dwa tygodnie bez sieci podobały się bardzo. Zignorowałam nawet maile od Facebooka, który zdecydowanie zwiększył częstotliwość nagabywania. Przed eksperymentem dostawałam jeden mail na dwa dni, w czasie abstynencji nawet kilka dziennie. Już zaczęłam zastanawiać się, co by tu jeszcze przetestować na własnej skórze i zobaczyć, czy świat wokół trochę się zmieni. Bo kiedy, jak nie teraz?
Polecam podejście łamiące warunkowanie behawioralne, dokonanie audytu i sprawdzenie, co tak naprawdę kradnie nam czas. Odzyskiwanie go to całkiem fajna zabawa, pozwalająca nam przejąć kontrolę nad procesami, które tradycyjnie kontrolują nas.
Bo to my mamy mieć nad sobą władzę.
Komentarze: 3
Ja poszedłem jeszcze dalej i po prostu zlikwidowałem Facebooka, Twittera i Skype (co umożliwiło mi w końcu usunięcie konta Microsoft). Komfort psychiczny po pozbyciu się tego balastu jest niesamowity. Polecam!
a ja poszedłem jeszcze dalej…mam fejsbuka ale go totalnie olewam i korzystam tylko wtedy kiedy on mi przynosi korzyści…znajomi i tak kontaktują się ze mną przez smsy bo na żadne messengery nie reaguję, za to po prostu patrzę jak mi się zachce kto czym się chwali i jaki ma problem.
i jeszcze jedno…prawie każda informacja podnieca nas nie dłużej niż dzień- dwa…jeśli w ciągu dwóch dni nie poznasz tej informacji nie będziesz reagowała podnieceniem na nią. Poznając ją po dwóch dniach po rpsotu ją odnotujesz jako rzecz przeszłą bez większych emocji. Zdrowe.