Fałszywe plotki: od rzymskiej pręgierzy do algorytmicznej bezkarności. Giganci techu śpią na pieniądzach, rozsiewając kłamstwa
Od zarania dziejów ludzkość zmagała się z dezinformacją. Kłamcy i siewcy fałszu działali w każdej epoce, ale nigdy nie byli tak bezkarni jak dziś.
W starożytnym Rzymie i Grecji rozsiewanie fałszywych plotek mogło zakończyć się utratą czci, majątku, a nawet życiem. Dziś, w dobie wszechobecnych mediów społecznościowych, problem urósł do apokaliptycznych rozmiarów. Największe platformy technologiczne – Facebook, X, TikTok – stały się potężnymi akceleratorami kłamstw, a ich algorytmy aktywnie wspierają propagację fałszu. Paradoks? Giganci śpią na miliardach dolarów, podczas gdy ich bezkarność niszczy tkankę społeczną i demokratyczną.
Kiedy plotka miała swoją cenę: lekcje ze starożytności
W starożytnej Grecji, zwłaszcza w Atenach, reputacja była fundamentalna. Fałszywe oskarżenia były traktowane jako poważne przestępstwo. Sykofanci – zawodowi donosiciele, często działający dla zysku – byli powszechnie pogardzani, a ich ofiary mogły dochodzić sprawiedliwości w sądach.
Rzym nie pozostawał w tyle. Już w Prawie Dwunastu Tablic (Lex duodecim tabularum; V wiek p.n.e.) istniały przepisy karzące za oszczercze pieśni (carmen famosum w liczbie pojedynczej). Prawo zabraniało tworzenia i publicznego rozpowszechniania takich utworów, ponieważ naruszały one honor i reputację obywatela. Co więcej, kara mogła być bardzo surowa – źródła historyczne mówią nawet o karze śmierci (!), choć w późniejszym okresie częściej stosowano wygnanie (interdictio aqua et igni) lub inne sankcje.
Późniejsze prawo rzymskie rozróżniało ustne iniuria (obrazę osobistą) od pisemnych libelli famosos (oszczerczych pism). Te ostatnie, zwłaszcza anonimowe, rozrzucane publicznie, były ścigane z całą surowością. Kary mogły obejmować grzywny, wygnanie, konfiskatę majątku, a nawet śmierć, szczególnie w okresie cesarstwa, gdy plotki mogły być postrzegane jako zdrada stanu. Instytucja cenzora dbała również o moralność publiczną i mogła sankcjonować osoby rozsiewające szkodliwe informacje.
Starożytni doskonale rozumieli, że plotka nie jest niewinna – ma realne konsekwencje dla jednostek i państwa. Istniał mechanizm odpowiedzialności. Kto rozsiewał fałsz, ponosił karę.
Cyfrowy armagedon dezinformacji: algorytmy jako wzmacniacze kłamstw
Dziś sytuacja jest diametralnie inna. Kłamstwa, które w starożytności dotarłyby do garstki osób, w ciągu sekund obiegają świat. A co gorsza, nie rozprzestrzeniają się same. Są aktywnie pompowane i wzmacniane przez algorytmy platform społecznościowych.
Te algorytmy nie są neutralne. Są zaprojektowane do jednego celu: maksymalizacji zaangażowania użytkownika. Im dłużej użytkownik klika, lajkuje, komentuje i udostępnia, tym więcej danych zbierają platformy, tym więcej reklam mogą wyświetlić i tym większe generują zyski.
Problem polega na tym, że treści sensacyjne, emocjonalne, kontrowersyjne – a bardzo często właśnie fałszywe – są mistrzami w generowaniu zaangażowania. Nie musimy daleko szukać: dosłownie wczoraj wyświetlił mi się na Facebooku wpis o fałszywej historii samolotu SR-71 Blackbird zatopionego w Rowie Mariańskim. Bzdura jakich wiele, akurat w tym przypadku pozornie nieszkodliwa, ale to tylko jeden z setek nieszkodliwych przykładów, na których nie chcę tu marnować ani waszego czasu, ani miejsca. Niemniej są znacznie gorsze: teorie spiskowe o pandemiach, fałszywe oskarżenia o oszustwa wyborcze, propagandowe narracje szkodzące demokracji, na te ostatnie jesteśmy szczególnie narażeni zwłaszcza ostatnio. Niestety, algorytmy traktują je jako „wartościowe” treści, bo ludzie na nie reagują, a następnie aktywnie je promują, rekomendują i wyświetlają coraz szerszej publiczności.
W ten sposób platformy stały się największymi na świecie dystrybutorami dezinformacji, często bez świadomej intencji użytkowników, lecz z zimną kalkulacją algorytmów.
Bezkarność gigantów i astronomiczne zyski
Tu dochodzimy do sedna problemu: odpowiedzialności. Gdzie starożytni mieli prawa i kary, współczesne platformy działają w dużej mierze w strefie bezkarności. Powołują się na status „neutralnej platformy”, która nie odpowiada za treści generowane przez użytkowników. To wygodna narracja, która pozwala im unikać odpowiedzialności prawnej, jednocześnie czerpiąc zyski z algorytmicznego wzmacniania treści, które w konsekwencji prowadzą do podziałów społecznych, polaryzacji (nie tylko politycznej), wzajemnego obwiniania się i narastającej nienawiści. Sieci społecznościowe stały się narzędziami destabilizacji demokracji, podważania procesów wyborczych, szerzenia strachu i nieufności do instytucji.
Nie zapominajmy też o zagrożeniach dla zdrowia publicznego, ruchach antyszczepionkowych, czy propagowaniu pseudonaukowych „terapii”. Kolejny przykład, dosłownie kilka dni temu wyświetliła mi się na YouTube reklama (choć właściwsze byłoby tu określenie scam) promująca fałszywą narracją bardzo ryzykowne instrumenty finansowe i wykorzystująca do tego celu deepfake’owe wizerunki byłej już polskiej pary prezydenckiej.
Miliardy dolarów, które giganci technologiczni zarabiają rocznie, są w dużej mierze efektem modelu biznesowego, który – celowo lub nie – nagradza sensację, kontrowersje i często fałsz. Przy czym użyta przeze mnie fraza „miliardy” to nie retoryczna figura, a fakt. Chcecie danych? Proszę bardzo, oto zysk netto za rok 2024 spółek tech mających w swoim portfolio największe sieci społecznościowe:
- Meta Platforms (Facebook, Instagram, WhatsApp, Threads): 62,36 mld dolarów (źródło)
- Alphabet (Google, YouTube, itd.): 100,12 mld dolarów (źródło)
- ByteDance (TikTok i inne): ok. 33 mld dolarów (dane szacunkowe; źródło)
Oczywiście każdy z big-techów od dawna deklaruje działania w kwestii moderacji treści. Jednak te ich wysiłki w tej dziedzinie są niewystarczające w obliczu skali problemu i często postrzegane jako fasadowe, mające na celu raczej ochronę wizerunku niż realną walkę z dezinformacją. Trudno się temu dziwić, bo moderacja stoi w sprzeczności z generowaniem zysku napędzanego emocjonalnymi i często fałszywymi wpisami współczesnych sykofantów. Już nawet nie ma się co wgryzać, czy dany fałsz rozsiewany jest nieświadomie przez konkretne osoby z powodu ich braku wiedzy, czy też jest to po prostu akt społecznej agresji ze strony wrogiego państwa. Liczy się fakt, że fałsz ma dziś niezwykle podatny, napędzany algorytmicznie chęcią zysku big-techów grunt do wzrostu.
Czy jesteśmy skazani na cyfrowy chaos?
Problem dezinformacji w mediach społecznościowych to jeden z największych kryzysów współczesnego społeczeństwa. Podczas gdy starożytni Rzymianie i Grecy mieli swoje mechanizmy obrony przed kłamstwem, my mierzymy się z przeciwnikiem, który jest niewidzialny, działa z algorytmiczną precyzją i jest wspierany (nie wahajmy się użyć tego słowa) przez najpotężniejsze korporacje świata.
Czy to oznacza, że jesteśmy bezsilni? Absolutnie nie. Potrzebujemy jednak świadomości, regulacji i presji. Jako użytkownicy musimy nauczyć się krytycznego myślenia i weryfikacji źródeł. Jako społeczeństwo musimy domagać się od gigantów technologicznych realnej odpowiedzialności – nie za to, co użytkownicy publikują, ale za to, w jaki sposób ich algorytmy wzmacniają i rozprzestrzeniają treści, które szkodzą.
Walka z dezinformacją w XXI wieku to nie tylko walka o prawdę, o spójność społeczną i zdrowie demokracji. To walka o przyszłość cyfrowego świata. O przyszłość nas samych.