Epidemia
To, co wydarzyło się w Chinach, przypomina historię z dobrego blockbustera. I po raz kolejny udowadnia, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to śmiało można strzelać w czynnik ludzki.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 3/2020
Lekarz przypadkowo odkrywa u swojego pacjenta zupełnie nowy wirus. Próbuje zwrócić uwagę swoich kolegów po fachu, ale sprawny aparat rządowy szybko zamyka mu usta. Prawie miesiąc później epidemii nie da się już ukryć i dowiaduje się o niej cały świat. Jak w dobrym filmie, lekarz staje się jedną z najbardziej spektakularnych ofiar wirusa – umiera w szpitalu, na oczach opinii publicznej. Wszędzie wokół kwarantanny, przepełnione szpitale, prowizoryczne ośrodki zdrowia, brak środków medycznych i personelu. Ludzie zamykają się w domach, na ulicę wyjść można tylko w chirurgicznej masce. Tymczasem liczbę zarażonych można już liczyć w dziesiątkach tysięcy. Świat wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na pandemię. Internet zalewają oferty sprzedaży maseczek ochronnych. Swoje linie mają nawet czołowi dizajnerzy.
Paradoksalnie, pomimo ogromu tragedii, sytuacja ta ma swoje plusy, o ile można o takich w ogóle mówić.
Nie ulega wątpliwości, że jeśli chodzi o pandemię, to żyjemy w pożyczonym czasie. Po pierwsze, w epoce globalizacji i możliwości przemieszczania się w ciągu kliku godzin w dowolne miejsce na świecie, wybuch ogólnoświatowej epidemii jest wręcz nieuchronny. Po drugie, niezachwianie wierzymy w magiczne moce medycyny. Trudno nam się dziwić, bo nie ma dnia, by portale informacyjne nie donosiły o kolejnych naukowych przełomach w leczeniu dręczących ludzkość chorób. Po trzecie, zawsze można wziąć antybiotyk. Najlepiej prewencyjnie.
Trudno uwierzyć w to, że większość ludzi nadal nie odróżnia wirusa od bakterii. Nie wiem, jaki mamy teraz program w szkołach, ale informacje o różnicach pamiętam jeszcze ze szkoły podstawowej. Na egzaminie maturalnym z biologii po cichu trzymałam kciuki za temat z genetyki i doczekałam się – pisałam o najfajniejszej grupie wirusów – bakteriofagach, które rozmnażają się poprzez wstrzykiwanie swojego DNA w komórki bakterii. Abstrahując od różnych szczegółów, w dzisiejszych czasach wszyscy powinni już wiedzieć, że antybiotyki działają tylko na bakterie. I cieszmy się, że jeszcze działają, bo nadchodzą superbakterie, posiadające genetyczną odporność, jak na przykład szczep New Delhi. Jeśli uda mu się przekazać gen odporności innym bakteriom, możemy spodziewać się nawrotu śmiertelnych infekcji, z którymi poradziliśmy sobie dziesięciolecia temu właśnie dzięki antybiotykom. Tak kończy się nie tylko przepisywanie antybiotyków na skinienie pacjenta, ale również nadużywanie ich w hodowli zwierząt i roślin, przez co przedostają się do środowiska i uczą bakterie, jak się przed nimi chronić. Na plus można więc zaliczyć działalność edukacyjną – przy wielokrotnym powtarzaniu informacji jest szansa, że społeczeństwo przyjmie do wiadomości, że nie wszystkie niewidzialne gołym okiem mikroby można taktować tak samo. Nieco kontrowersyjnym plusem jest przypomnienie, że zawsze można liczyć na zamykanie ust sygnalistom. Wydawać by się mogło, że poinformowanie WHO o nowym wirusie jest priorytetem każdego, kto taką informację posiada. Jak pokazują fakty – niekoniecznie. Dodatkowo zdziwienie powoduje fakt, że Chiny regularnie wypuszczają w świat wyjątkowo nieprzyjemne wirusy i informowanie o nich nie powinno stanowić specjalnego problemu partyjnego. Stanowi za to problem gospodarczy, a jak nie wiadomo, o co chodzi, to czynnik ludzki myśli o pieniądzach. Chociaż wydaje mi się, że szybka reakcja i zatrzymanie infekcji jest dla gospodarki bardzo dobre. W odróżnieniu od masowej kwarantanny, pracodawców zawieszających działalność i fabryk przestawiających się na produkcję maseczek, zamiast telefonów. Obecnie w UK mamy zaledwie dziewięć potwierdzonych przypadków zachorowań na COVID-19, a NHS (odpowiednik polskiego NFZ) zaczął prostą i skuteczną kampanię informacyjną, która ma na celu przygotowanie ludzi na potencjalny wzrost liczby przypadków bez powodowania niepotrzebnej paniki. Szybka reakcja, zanim sytuacja zacznie być poważna, ma szansę zmniejszenia ryzyka niekontrolowanego rozprzestrzeniania się wirusa. Na usta ciśnie się pytanie, czy można było zapobiec tysiącom niepotrzebnych śmierci, gdyby Chiny zareagowały wcześniej. Ale tego się niestety nie dowiemy. Bez względu na to, czy, jak prognozują jedni, wirus zacznie się wygaszać w marcu, czy ogniska pojawią się w innych krajach, musimy mieć świadomość, że to nie koniec i coraz częściej doświadczać będziemy zagrożenia ze strony nowych chorób i infekcji. Nadszedł więc czas na zmianę mentalności społecznej i dostosowanie się do nowych realiów. Przede wszystkim, ludzie chorzy powinni zostawać w domach. To mit, że bravado stosowane przez pracowników, polegające na przychodzeniu do pracy z glutem po pachy, udowadnia pracodawcy naszą bezgraniczną odpowiedzialność i lojalność. Dla pracodawcy zdecydowanie korzystniejsze jest posiadanie jednego pracownika na chorobowym niż zainfekowanie kilkunastu, którzy prędzej czy później wylądują na L4. Poza tym najwyższy czas zacząć wykazywać zasadę ograniczonego zaufania w stosunku do przestrzeni publicznej. Mycie rąk i używanie żelów antybakteryjnych powinno wejść nam w krew, zwłaszcza w przypadku korzystania ze środków transportu publicznego, supermarketów czy… przychodni. W dzisiejszych czasach im prędzej nauczymy się dmuchać na zimne, tym lepiej dla nas.
Mam nadzieję, że epidemię uda się tym razem zdusić w zarodku. Jeśli stanie się inaczej, wykażcie się rozsądkiem. W tym przypadku, dobro społeczne to nasze dobro.
W zupełnie dosłownym tego słowa znaczeniu.
Komentarze: 1
Najciekawszym jest fakt że wirus zbiera żniwo u szczególnej grupy osób. Tyle mówi się ostatnimi laty o starzejącym się społeczeństwie na swiecie, rozwoju medycyny pozwalającym na dłuższe życie, a do tego brak globalnych konfliktów zbrojnych, powoduje zahamowanie (nie)naturalnej selekcji. Po chwili zastanowienia staje się wszystko jasne.