Stoimy okrakiem na przełomie
To, co jeszcze dziesięć lat temu serwowała nam popkultura, dzisiaj już nie przejdzie.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 3/2020
Ostatnio oglądam wyłącznie starsze seriale. Nie dlatego, że serce ściska mi nostalgia, ale dlatego, że w nowe nie potrafię się wciągnąć. Obejrzałam wszystko, co oferowało AppleTV+ i wzruszyłam ramionami. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że Apple mogło wypuścić na rynek coś, czego można nie kochać. Czekam, niezbyt niecierpliwie, na premierę „Amazing Stories” Spielberga. Jeśli to skopią, to wysyłam Apple TV w przestrzeń zapomnienia. Przebywa w niej obecnie Siri, więc będzie miała towarzystwo.
Wracając jednak do seriali. Oglądanie tych starszych ma jedną zaletę – pokazuje, jak bardzo zmieniły się standardy społeczne w stosunkowo krótkim czasie. Oglądam takiego „Doktora House’a” i czuję nieprzyjemny dreszcz na plecach, kiedy House wyjaśnia Formanowi, że tylko on może pisać na tablicy, bo tablica jest biała, a Forman jako żywo czarny. Dziś już w tym momencie zdjęto by serial z anteny, nie czekając, aż House zacznie łapać szefową za tyłek i gapić się na każdy dostępny biust #metoo. Tymczasem kilkanaście lat temu, szefowa złapana za tyłek rzucała House’owi spojrzenie pełne znudzenia, a Forman odszczekiwał, że marker jest czarny, w związku z czym on ma większe prawo, by go używać, niż biały House. Wątek posuwał się i w pamięci widza nie pozostawało nic poza celną ripostą. Jeśli House nie skończyłby się z tego powodu, to z pewnością poleciałby w późniejszych sezonach, kiedy pojawiła się „Trzynastka” i wszyscy przedstawiciele gatunku męskiego równo darli łacha z jej biseksualnej orientacji. Zupełnie bezpardonowo. Zgroza, potępienie i armagedon.
To samo można powiedzieć o większości starszych produkcji, włączając w to przeżywających drugą młodość „Przyjaciół”, „Mentalistę”, „Gwiezdne wrota” czy nawet kultowego „Star Treka”. W każdym popełniono grzechy, które w dzisiejszych czasach są absolutnie niewybaczalne. Jednak to właśnie te seriale były prekursorami kulturowych zmian, to one sączyły do świadomości widzów idee równości, tolerancji i zrozumienia. Jak to zatem możliwe, że były jednocześnie i bohaterem, i przestępcą?
Patrząc wstecz, to seriale jako pierwsze odnosiły się do podstawowych problemów społecznych. W bardzo przemyślany, celowy i zorganizowany sposób. Na przykład twórcy popularnego kiedyś serialu dla młodzieży „Buffy” reagowali z prędkością światła na korespondujące stany zapalne w życiu licealistów, adresując równość, feminizm, orientację seksualną czy radzenie sobie ze śmiercią. Większość z nich oswajała bestie nietolerancji, wykluczenia, religii i rasy w sposób właściwy dla swoich czasów, czyli niedopuszczalny dzisiaj.
Odnoszę wrażenie, że staliśmy się z jednej strony przewrażliwieni na punkcie tego, co widzimy na szklanym ekranie, z drugiej tak poprawni, że przesadzamy kompletnie w drugą stronę. Każda produkcja musi zakładać obecność różnych ras, orientacji seksualnych, płci i identyfikacji, czyli reprezentację każdej możliwej mniejszości. W przeciwnym razie nie ma racji bytu. Wspominałam już kiedyś o przypadku brytyjskiej dziennikarki, która wyraziła dezaprobatę dlatego, że w serialu „Czarnobyl” nie było żadnego czarnego aktora, co uznała za jawną dyskryminację. Zupełnie nie zastanawiając się nad tym, czy obsadzenie takowego miałoby jakikolwiek sens historyczny. Ma być i kropka.
Możliwe, że nowe seriale nie wciągają mnie dlatego, że koncentrując się na formie, zaczynamy zapominać o historii, którą chcemy opowiedzieć. Forma góruje nad treścią, wątki dodane nad wątkiem głównym. Nie mam nic przeciwko temu, w serialu pojawiał się każdy dowolny wątek, pod warunkiem, że współgra z fabułą, a nie dlatego, że tak nakazuje policja obyczajowa. Świetnie wyszło to w „Grace i Frankie”, który obala wszelkie stereotypy, natomiast transgenderowy wątek w „Sabrinie” jest ni w pięć, ni w dziewięć, ni w siedemnaście. Jest, bo być musiał. Na zdrowie.
Muszę przyznać, że szkoda mi tych obrazoburczych seriali z dawnych czasów, bo oglądanie ich jest jak zanurzanie się w objęciach miękkiego fotela – proste, naturalne i z biglem. Jedna rzecz napawa mnie otuchą – Amazon wypuścił nowy serial z uniwersum „Star Treka”. „Picard”, bo taką nazwę nosi seria, zaczyna się bardzo dobrze i sprawia, że czuję się jak w „Powrocie do przyszłości” – zobaczymy, jak akcja rozwinie się dalej. Zwłaszcza że Patrick Stewart dobiega już osiemdziesiątki, to więc prawdopodobnie ostatnia szansa, by stworzyć epilog do najpopularniejszej space opery na świecie.
Tak czy inaczej, stoimy okrakiem na przełomie. Kulturowym – jakby inaczej. Może, kiedy opadnie pyłu kurz, przestaniemy czuć, że musimy przesadzać i wrócimy do dobrego kina serialowego.
Chyba że nikomu nie będzie już potrzebne.