Dlaczego nauka nie udziela odpowiedzi na pytania?
Kiedy pojawiają się poważne problemy, oczy wszystkich kierują się ku naukowcom, bo to właśnie oni powinni znać odpowiedzi na wszystkie ważkie pytania. Potem pojawia się irytacja, bo odpowiedzi są, ale nie takie, jakich oczekujemy.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 8/2021
Od najmłodszych lat wpaja nam się przekonanie, że nauka jasno i klarownie określa, co jest prawdą, a co nią nie jest. 2 + 2 = 4 i inaczej być nie może. Buduje to w nas złudzenie, że nauka opiera się na stałych i niezmiennych wartościach. To złudzenie pokutuje w nas całymi latami i ujawnia się w czasach kryzysu. Na przykład takich, jak ostatnia pandemia. Zanim jednak przejdziemy do pandemicznego kryzysu naukowego, wypadałoby powiedzieć, dlaczego nauka jest czymś zupełnie innym, niż nam się zdaje.
(…) zanim naukowiec będzie w stanie wyrazić opinię na jakiś nowy/nieznany temat, będzie musiał postawić hipotezę, przeprowadzić dowód, a na koniec przedstawić wniosek wynikający z procesu.
Każdy, kto przekracza w życiu bramę uniwersytetu, szybko dowiaduje się, że na uczelnię nie przybył po to, by uzyskać odpowiedzi, tylko po to, żeby pomnożyć liczbę pytań. Dlaczego uniwersytetu? Bo na podstawowym poziomie edukacji, który zakończony zostaje egzaminem maturalnym, poruszamy się w środowisku pewników, czyli wiedzy, która jest mniej lub bardziej stabilna. A przynajmniej tak nam mówią. Kiedy decydujemy się wkroczyć na ścieżkę naukową i kontynuować naszą edukację, zaczynamy poruszać się w świecie tez i dowodów, które mogą być podtrzymane lub obalone, zgodnie z aktualnym stanem wiedzy. Przy okazji, większość studentów zetknęła się z przedmiotem o nazwie logika, który w skrócie zajmuje się zastosowaniem praw matematycznych w stosunku do języka. Studiując logikę, dowiadujemy się, jak niebezpieczne jest stosowanie kategorycznych stwierdzeń w świecie naukowym. Naukowiec jako taki powinien wykazywać w swych sformułowaniach odpowiednią dozę pokory, bo nic nie stoi na przeszkodzie, by za chwilę przeprowadzony przez niego dowód został obalony przez innego naukowca. Skutkiem tego język formalny staje się tworem wyjątkowo niestrawnym dla zwykłego zjadacza chleba. Tu problemy mogą być dwa, w zależności od podatności gruntu, na który spada ziarno: odbiorca albo w całości przyjmuje informację jako pewnik, albo ją odrzuca. Dodatkowo przyjąć należy, że specjaliści w tematach nie zajmują się tłumaczeniem podstaw, poruszają się za to na wysokim poziomie wiedzy, co powoduje, że duża część dowodu gubi się w świadomości prostego odbiorcy, przez co pojawiają się sprzeczne czasem teorie, wynikające z różnicy pomiędzy tym, co zrozumiał odbiorca, a co powiedział naukowiec.
Żeby uprościć powyższe, wystarczy powiedzieć, że zanim naukowiec będzie w stanie wyrazić opinię na jakiś nowy/nieznany temat, będzie musiał postawić hipotezę, przeprowadzić dowód, a na koniec przedstawić wniosek wynikający z procesu. Na każdym z tych etapów możliwe jest obalenie założenia poprzez z gruntu nieprawidłową hipotezę, nieodpowiednią lub źle przeprowadzoną metodę badawczą lub błąd w wyciąganiu wniosków. Gdyby tego było mało, dowód musi być powtarzalny (czytaj: inny naukowiec musi być w stanie go odtworzyć, uzyskując te same wyniki), następnie przedstawiony do recenzji i oceny środowiska naukowego. Dopiero wtedy można mówić o potencjalnym rozwiązaniu, określeniu czy zdefiniowaniu problemu. Kiedy więc pojawia się nowy temat, wymagający zgłębienia, nie powinniśmy nastawiać się nie tylko na szybkie wyniki, ale również z dużą ostrożnością odnosić się do wszystkich informacji, jakie pojawiają się w międzyczasie. Za przykład może posłużyć najprostsza ulotka medyczna, która dołączana jest do każdego leku. Większość z pewnością zauważy, że czytanie tychże, jakkolwiek wskazane, przyprawić może o palpitację serca. Informowani bowiem jesteśmy, że lek stosuje się w leczeniu jakiegoś schorzenia, nie zaś „leczy” a lista potencjalnych efektów ubocznych jest tak długa, że w miarę czytania odchodzi nam ochota na zażywanie specyfiku. To jest właśnie nauka w najczystszej postaci – nie ma takiego naukowca na ziemi, poza hochsztaplerami i oszustami, który udzieli komukolwiek gwarancji wyleczenia. Powód jest prosty – naukowiec nie ma możliwości przeprowadzenia dowodu (i to dowodu powtarzalnego) dla każdego przypadku na świecie. Dlaczego? Bo wszyscy jesteśmy różni. Metoda większościowa, czyli skutek prawdziwy dla akceptowalnego procentu przypadków, musi nam wystarczyć. Inaczej się po prostu nie da.
Nawet w tak podstawowej kwestii, jak noszenie maseczek, naukowcy nie są zgodni.
Wyjaśniwszy to, możemy przejść do wspomnianego wyżej naukowego kryzysu pandemicznego i spróbować wyjaśnić, skąd bierze się agresja w kierunku środowiska naukowego oraz sprzeczne doniesienia, które możemy obejrzeć w telewizji i przeczytać w prasie.
Jednym z podstawowych zarzutów pod adresem naukowców jest to, że nie mówią nam, co robić. Informacja o tym, że powinniśmy zachowywać dystans i często myć ręce nie wydaje się przekonująca. Wręcz przeciwnie – od naukowców oczekujemy bardziej spektakularnych rozwiązań. Jeśli pojawiają się informacje o środkach wspomagających leczenie, to są one skąpe i przedstawiane są bez przekonania. Nawet w tak podstawowej kwestii, jak noszenie maseczek, naukowcy nie są zgodni. A do tego, wszyscy są zgodni, że zwykła grypa zabija więcej ludzi, niż COVID-19. Można z tego wysnuć wniosek, że cała pandemia to jedna wielka ściema i nie ma się czym przejmować. Tylko czy aby na pewno?
Zaaplikujmy naukową metodę do powyższych problemów i zobaczmy, jak zmieni się popularny medialny przekaz.
Grypa zabija więcej ludzi niż COVID-19. Owszem, tak mówi statystyka. Czemu więc COVID-19 ma być na tyle groźny, żeby zamykać w kwarantannie całe państwa? Odpowiedź jest relatywnie prosta – z grypą nasz układ immunologiczny miał do czynienia nie raz – nie tylko bezpośrednio, ale również pośrednio – wiedzę, jak się przed nią bronić, otrzymaliśmy wraz z materiałem genetycznym naszych rodziców. Prawdziwym oczywiście może być twierdzenie, że COVID-19 nie powstał wczoraj, ale istniał w ekosystemie przez lata, wieki albo tysiąclecia. Nigdy przedtem jednak nie zostaliśmy na niego wystawieni w skali masowej, przez co nasz organizm nie potrafi się przed nim bronić. Nie znamy nie tylko przebiegu samej choroby, ale też potencjalnych długoterminowych skutków oraz zdolności wirusa do mutacji. Wirusy jako takie są dość niedbałe, jeśli chodzi o replikację materiału genetycznego. Czasem pomiędzy łagodnym a śmiertelnym wirusem stoi jedna insercja czy delecja. I nic nie możemy na to poradzić. Logicznym zabezpieczeniem jest więc powstrzymanie rozpowszechniania się choroby, czyli utrzymywanie poziomu infekcji na poziomie R<1.
Środowisko naukowe nie zajęło w tej kwestii stanowiska.
W czasie pandemii pojawiały się doniesienia o różnych środkach, które miały być cudownymi remediami, powstrzymującymi chorobę. Środowisko naukowe nie zajęło w tej kwestii stanowiska. Nie zajęło, bo nie mogło. To, że jakiemuś pacjentowi poprawiło się po podaniu leku, nie oznacza jeszcze, że środek ów jest skuteczny – nie należy mylić czynnika z przyczyną i mieszać ze skutkiem. Pacjentowi mogło poprawić się zupełnie „po prostu” albo dlatego, że jednocześnie przyjmował inne leki, które skumulowały się w organizmie, albo z powodu grupy krwi czy dowolnego innego czynnika. By móc mówić o lekarstwie, skutek musi być powtarzalny w przypadku procentowo zadowalającej większości. Jeśli nie można odtworzyć wyników, środowisko naukowe nie może wysnuć prawdopodobnych wniosków.
Na koniec najbardziej kontrowersyjny temat, czyli maseczki, które stały się społeczną kością niezgody. „Maseczki nie chronią przez zachorowaniem”. „Maseczki pomagają w ograniczeniu liczby zachorowań”. „Maseczki szkodzą” i „Maseczki nie zagrażają zdrowiu”. Czy pozornie sprzeczne stwierdzenia mogą być prawdziwe?
W świecie nauki i matematycznej logiki wszystkie te stwierdzenia mogą, w określonych okolicznościach, być prawdziwe. Trzeba tylko umieć odczytać zawarte w nich przesłanie i nie ograniczać się do klikbajtowego tytułu artykułu.
Sam fakt noszenia maseczki o niczym jeszcze nie świadczy (…)
Maseczki nie chronią przez zachorowaniem – prawda. Z reguły maseczka nie ma za zadanie chronienia osoby, która ją nosi – ma za zadanie chronić otoczenie tej osoby. Częściowa ochrona użytkownika jest wartością dodaną, nie podstawową funkcjonalnością. Czy jej skuteczność jest stuprocentowa? Nie. Skuteczność maseczki wzrasta wraz z prawidłowością jej użytkowania. Sam fakt noszenia maseczki o niczym jeszcze nie świadczy, ważne jest to, czy stosujemy się do wytycznych, wyrzucamy maseczki jednorazowe i prawidłowo czyścimy te, które możemy używać kilkakrotnie. Jeśli nie – owszem. Maseczki zagrażają zdrowiu i nie chronią przed zachorowaniem. To samo odnosi się do jednorazowych rękawiczek i pozostałych PPE. Każda rzecz używana niezgodnie z przeznaczeniem może stać się zagrożeniem dla naszego zdrowia i przynieść więcej szkody niż pożytku. By się przed tym ochronić, wystarczy używać ich w sposób… prawidłowy.
Czy maseczka może szkodzić zdrowiu w inny sposób? Oczywiście. W przypadku ludzi z określonymi schorzeniami, głównie układu oddechowego. Również nieprawidłowo użytkowana, wilgotna i brudna maseczka może zafundować nam różnego rodzaju infekcje bakteryjne czy grzybicze. Ale również w tym przypadku znajdzie się rozwiązanie – osoby ze schorzeniami uniemożliwiającymi noszenie maseczki (dodajmy do tego niepełnosprawności – czyli na przykład poleganie na czytaniu z ruchu warg) nie muszą ich nosić. A cała reszta uniknie niebezpieczeństwa, zachowując zasady higieny.
Czytanie języka naukowego nie jest proste, a media dodatkowo wcale tego nie ułatwiają.
Polecam zdobycie tej umiejętności, bo to nie ostatnia pandemia, z którą przyjdzie nam się zmierzyć.
A póki co – odpuśćmy trochę naukowcom. Im więcej wiemy, tym większa nasza świadomość tego, czego nie wiemy.
A do zrozumienia mamy cały wszechświat.