Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Betonowy świat

Betonowy świat

4
Dodane: 8 lat temu

Od dawna chciałem napisać ten tekst. Nie będzie łatwy, będzie za to bardzo osobisty i przepełniony wspomnieniami: tymi dobrymi i tymi, o których nierzadko wolałbym zapomnieć. Wszystko zaczęło się w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym, kiedy moja ośmioletnia ciekawość świata zaczęła podsuwać mi do głowy pytania o powody życia w betonowym świecie.

Wygaszone życie?

Dlaczego Paweł czy Michał mogą cieszyć się przepięknym ogrodem, budzić się wraz z szumem liści czy śpiewem ptaków, a mnie musi wystarczyć ten prostokąt? Pięć i pół metra na półtora. Tyle miał nasz balkon. Standard na blokowiskach, w których mieszkania wybudowano jeszcze za czasów głębokiego PRL-u, a otrzymywali je jedynie robotnicy lub dobrze sytuowani znajomi dyrektorów wielkich fabryk, zatrudniających owych pracowników. Dzisiaj piszę te słowa na komputerze, który jest tak naprawdę wielkim ekranem o grubości mniejszej niż centymetr, ale wtedy, żeby dostać głupią pralkę, trzeba było całymi dniami koczować pod sklepem. Bynajmniej nie za najnowszym Polaroidem — za pralką. Nieautomatyczną. Mój tata stał całe pięć dni.

Mieszkanie w wielkiej płycie skupiało się wokół rytuałów dnia codziennego. Tych było naprawdę sporo, ale nie będę ich po kolei opisywał. Wspomnę jedynie o kilku, które z przeróżnych powodów zapamiętałem do dziś. Zacznijmy od domofonu.

Jego dźwięk oznaczał dla nas, dzieci z blokowisk, zazwyczaj to, że czas pójść, pobawić się, na dwór lub na pole – jak kto woli. U mnie mówiło się „na pole”. Dziś dźwięk domofonu oznacza często kuriera. To na niego czekamy. Wtedy dzwonek do drzwi czy dźwięk klucza oznaczał u wielu moich rówieśników, wracającego z fabryki ojca, który dzięki jakiejś przedziwnej sile, miał jeszcze ochotę się uśmiechnąć i zapytać, co słychać w szkole. Doprawdy nie mam pojęcia, skąd ci goście czerpali tak naturalne uśmiechy po dziesięciu godzinach morderczej – dla nas współczesnych – i nierzadko niewykonalnej pracy. Mój tata miał nieco lżej (a może wręcz jeszcze ciężej?), bo zawsze oprócz pracy na etacie próbował robić to, co kocha. Rzeźbił w drewnie. Praca uczy najwięcej. Dla dzieci wychowywanych w betonowych domach obserwowanie trudu rodzica znaczy naprawdę wiele. Niestety, tak wczoraj, jak i dziś, wiele młodych osób nie ma od kogo czerpać takich dobrych wzorców. Nigdy nie będę umiał się na to zgodzić. Nie ma tej zgody we mnie.

Innym rytuałem, który już nigdy nie powrócił po wyprowadzce z betonowych przestrzeni, było robienie codziennych zakupów w osiedlowych sklepikach. Wtedy nikt nie gromadził dużych zapasów, bo małe mieszkania w wielkiej płycie to przecież była mała przestrzeń. Skończyła się butelka wody? Szło się po nową. Warzywniak to dziś określenie niemalże czysto slangowe opisujące pewien rodzaj obciachu. Sklepy z warzywami istnieją przecież do dziś – ktoś powie. Owszem, ale już nigdy nie wróci w nich taki klimat jak ten, który pamiętam z lat dziewięćdziesiątych. Waga szalkowa, podliczanie należności w kratkowanym zeszycie, za pomocą słupków i sprzedawczyni szemrząca pod nosem „jeden dalej”, aby uniknąć błędu w sumowaniu. Podstawowa matematyka – czy któryś z dzisiejszych nastolatków w ogóle myśli o niej? Wątpię. To samo kioski. Przede wszystkim były wszędzie. Na każdym niemalże rogu czy przy większym skwerze, na który chodziliśmy się pobawić. A ich wnętrza kryły prawdziwe skarby. Można tam było kupić absolutnie wszystko. Swoją drogą, podobnie jak dziś w oddziałach Poczty Polskiej, ale to raczej niechlubny przykład. Wybaczcie. Kioski były miejscem na przerwę w trakcie zabawy. Chodziło się do nich po gumy Turbo, lizaki, oranżadę, obrzydliwe lody czy gazety motoryzacyjne (te ostatnie przeważnie tylko raz w miesiącu, gdy dostawało się kieszonkowe). Jeśli zaś kioskarz nie miał wydać na przykład dziesięciu groszy, dawał w zamian ekwiwalent w postaci kolorowej gumy-kulki. Sztuk – jedna, za dziesięć groszy właśnie.

Trzeci aspekt to komunikacja. Wspominałem już o domofonie. Wyjście na pole/na dwór trwało dosłownie tyle, co zasznurowanie obu trampek. Nikt nie marudził. Każdemu się raczej chciało. Podobnie było ze spotkaniami u kogoś na osiedlu. Umawiało się w szkole, po lekcjach, na przykład na sobotę. W momencie umawiania się była dopiero środa. W sobotę wszyscy byli u Witka o dziesiątej rano. Tak jak powiedziano. Wszyscy wiedzieliśmy, że nasi rodzice jeszcze pilotowali sprawę między sobą, przez telefony stacjonarne lub budki telefoniczne (kto pamięta albo zbierał karty telefoniczne?), ale nikt w to nie wnikał. Dziesiąta w sobotę to dziesiąta w sobotę. Pożyczaliśmy sobie również kasety VHS. Z bajkami. Ktoś pytał: Pożyczysz mi „Króla Lwa”? Mówiłeś: Tak, a ta osoba po prostu, w bliżej nieokreślonej przyszłości pojawiała się pod twoimi drzwiami i prosiła o obiecaną kasetę. Nie zapisywaliśmy żółtych karteczek z datą, godziną i priorytetem tego zadania.

W kolejnych latach o owe „chcenie” trzeba było walczyć. Zabiegać. Spotkania odbywały się mniej spontanicznie, a kaset się nie pożyczało, lecz wysyłało się plik. Rzeczywistość stereo, która była znana z dzieciństwa, powoli zaczynała brzmieć jakby w mono. Paradoks.

Mono

Dzisiaj musimy walczyć, aby życie faktycznie brzmiało w stereo. Być może to frazes, ale mnie wystarczy przypomnieć sobie koniec roku dwa tysiące. Wówczas wysoka technologia przeżywała prawdziwy rozkwit, ale mimo tego nie była jeszcze ważniejsza od wszystkiego. Paradoks „mono” życia stworzyła właśnie stereofoniczna technologia.

Takich paradoksów dostrzegam cały tuzin. Kiedyś na blokowiskach ludzie zazdrościli innym ludziom nowego poloneza czy – w ogóle – pierwszego samochodu w rodzinie. Dziś zazdrościmy tym, którzy mogą samochodu nie mieć i żyć eko. Bardziej fit. Na wakacje jeździło się na genialne kolonie. Dziś liczą się udogodnienia, jakie czekają na nas na wszelakich wyspach.

W maju byłem na uroczystości Komunii Świętej mojego chrześniaka. Na swoją Komunię dostałem rower górski. Cieszyłem się. On dostawał już wysoką technologię. To dziś standard. W ogóle przy tej okazji przeczytałem w sieci cały gąszcz komentarzy na temat tego, co dziś wypada, a co nie. Dowiedziałem się na przykład, że standardową kwotą (taką, którą ponoć wypada ofiarować) w przypadku ojca chrzestnego jest około dwóch tysięcy złotych. Tak – dwa tysiące (2000). Nie wymaga to chyba szerszego komentarza.

Kocham Internet za to, że powstał, jaki jest i jak wielkie możliwości nam daje. Nie neguję go. Patrzę jedynie z perspektywy mężczyzny, który wychował się w nieco innych realiach, niż wychowuje się teraz jego chrześniak i który cieszy się, że tak właśnie się stało. Jako ostatnie pokolenie de facto przymusowo mogłem przeżyć i zapamiętać zderzenie dwóch epok. Faktyczną rewolucję technologiczną.

Niewygaszona szansa

Na blokowiskach liczył się, dosłownie, każdy metr kwadratowy, jaki można było zagospodarować. Nadal tak jest. Wielka płyta była nawet lepsza pod tym względem, ponieważ powstające obecnie betonowe osiedla są tak gęste, że zachowują jedynie wymagane osiem metrów odległości między ścianami budynków. Na starym lotnisku w Krakowie powstaje właśnie jedno z tych nowych blokowisk. Wierzcie mi – to wygląda bardziej przerażająco niżeli sceneria filmu „Dystrykt 9”.

Mój tata, jak już wspominałem, kochał rzeźbić. Jak wielu sąsiadów zaadaptował na swój warsztat piwnicę. To była jakby maleńka pracownia. Jego królestwo. Uwielbiałem tam z nim przesiadywać. Patrzeć, jak wiele można zrobić rękoma i wyobraźnią. Wówczas znikały mury betonowe. W powietrzu unosił się zapach hebanu lub lipy, a wióry spadały na posadzkę, jeden za drugim. To była moja szansa, którą wykorzystałem, rozwijając wyobraźnię i zdolności matematyczne, bo wbrew pozorom w żłobieniu drewna dłutem jest naprawdę wiele matematyki.

Nie zamieniłbym dziś mojego dzieciństwa na żadne inne. Było pełne wychodzenia poza otaczający świat ku marzeniom, dzięki pomysłom i przy całkowitej wolności. Pomimo betonowego świata dookoła. Gdy go opuściłem, wyobraźnia pozostała.

Nigdzie w tekście nie padły słowa Apple, iPhone, iPod. Cóż, po prostu wtedy ich jeszcze nie miałem.

 

Krzysztof Kołacz

🎙️ O technologii i nas samych w podcaście oraz newsletterze „Bo czemu nie?”. ☕️ O kawie w podcaście „Kawa. Bo czemu nie?”. 🏃🏻‍♂️ Po godzinach biegam z wdzięczności za życie.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 4