Niebezpiecznie zielona
Jakiś czas temu, nieopatrznie wyraziłam swoją opinię na temat wydarzeń w elektrowni Fokushima oraz pozyskiwania energii atomowej. Natychmiast zostałam odsądzona od czci i wiary, nazwana pseudoekologiem i udowodniono mi, że naturalne sposoby pozyskiwania energii z wiatru, słońca i wody są, nie dość, że nieefektywne, to jeszcze dużo bardziej szkodliwe dla środowiska, niż takie promieniotwórcze atomy. A odpady, to się zakopie w ziemi. Głęboko.
W telewizji pokazywali ostatnio dokument, w którym opisywano bunkier budowany na Islandii, mający stać się składowiskiem promieniotwórczych odpadów. Głęboko w ziemi. Na granicy bunkra mają stanąć stosowne, piktograficzne ostrzeżenia dla przyszłych pokoleń, że ten teren nie nadaje się do zamieszkania i należy się od niego trzymać z daleka. Dlaczego piktograficzne, a nie jakieś uniwersalne, np. po angielsku? A kto wie, jakim językiem będzie posługiwała się ludzkość za setki lat, o ile przetrwa własne, idiotyczne pomysły?
Możemy się zgodzić, że energia atomowa jest relatywnie tania i łatwo dostępna. Ale koszt uzyskania tej energii nie zawsze liczy się w obowiązującej walucie. To jest również koszt, jaki pozostawiamy przyszłym pokoleniom, w postaci promieniotwórczych odpadów. To koszt błędów konstrukcyjnych, koszt czynnika ludzkiego, który powoduje, że jeśli chodzi o pieniądze, to wszystkie chwyty są dozwolone.
Nagle okazuje się, że promieniowanie nie jest niebezpieczne, o czym zapewniają wszyscy najwyższej klasy eksperci i przekonują, że stanie w radioaktywnej wodzie nie dość, że nie powoduje poparzeń, to jeszcze nie ma wpływu na środowisko, bo „się rozejdzie”. Ludzie mogą tam sobie mieszkać, bo raka, chorób układu oddechowego i mutacji nie ma co się bać. Były, są i będą. Nawet w starożytnym Egipcie. A oni przecież nie używali elektrowni atomowej.
Dalej, powiedzcie to Marii Skłodowskiej-Curie, której prywatne rzeczy są nadal napromieniowane do takiego stopnia, że chętni do ich przeglądania muszą zakładać specjalne kombinezony!
A poszło tak naprawdę o panele słoneczne. Dowiedziałam się między innymi, że prąd będę miała w zimie przez dwie godziny, a koszty produkcji i utylizacji akumulatorów i przetworników będą zgubne dla mojej kieszeni i dla środowiska też. Może i stare panele potrzebowały bezpośredniej operacji słonecznej, ale nowoczesne ładują się nawet w pochmurny dzień. Do tego, są tanie jak barszcz. Pamiętam jak przed kliku laty, wszelkie ładowarki słoneczne miały ceny zbliżone do poziomu absurdu, w odniesieniu do zarobków przeciętnego zjadacza chleba. Dzisiaj, moja córka, za swoją tygodniówkę, może kupić nie tylko ładowarkę słoneczną do telefonu, ale jeszcze paczkę gumy do żucia. Zestaw turystyczny, składający się z paneli słonecznych i przetwornika można kupić, przy dobrych wiatrach, za jakieś 150 funtów. Słoneczne ładowarki do laptopów i bardziej żernych urządzeń to koszt 40-50 funtów. Dużo czy mało?
Dyskusja się skończyła i została prawie zapomniana. Prawie, bo jakiś czas potem wpadła mi przez wrzutkę w drzwiach ulotka, nakłaniająca mnie grzecznie do montażu paneli słonecznych. Producent zapewnia, że panele ładują się w każdą pogodę. Zgodnie z programem rządowym, jeśli zdecyduję się na założenie paneli, dostanę zwrot podatku na sumę kilku tysięcy funtów, przez najbliższe 20 lat. Dodatkowo, za każdy kilowat oddany do sieci zapłacą mi jakieś pieniądze. Małe, ale zawsze. Oczywiście, koszt paneli mających dostarczać energię dla całego domu nie jest mały, bo wynosi około 12 tys. funtów. W przeliczeniu na koszty realne, będzie to roczna, kiepska pensja albo nowy, mały Peugeot prosto z salonu. Dobra, nie jest to mało. Ale patrząc z drugiej strony, koszt kupienia domu – średniej klasy, w średnim regionie, to około 200 tys. funtów. Dodatkowe 12 tys. robi małą różnicę, bo instalacja elektryczna i tak musi być. Poza tym, odpadają rachunki za prąd – około tysiąca funtów rocznie, zależnie od powierzchni domu. Dochodzi koszt utrzymania instalacji. Ale zwykłą instalację, też trzeba konserwować. Analizując wszystkie za i przeciw okazuje się, że koszt instalacji słonecznej nie jest taki wysoki i nie ukrywajmy, w ciągu następnych kilku lat będzie sukcesywnie malał.
Czy jestem więc niebezpiecznie zielona, optując za energią słoneczną, w przeciwieństwie do entuzjastów energii atomowej, którzy zamkną oczy na błędy czynnika ludzkiego, pieniądze krążące w wielkich korporacjach i ludzkie tragedie, rozgrywające się na tyle daleko, by nie dotykały naszego sumienia?
Owszem, energia atomowa jest tania i łatwo pozyskiwana. Jednak jej produkty uboczne będą towarzyszyć nam, naszym dzieciom i wnukom przez setki lat. Liczba ludzi na ziemi ciągle się zwiększa, a ta nie ma nieograniczonej powierzchni. W naturalny sposób, poszukujemy miejsc, które nadają się do zamieszkania. Z drugiej strony, budujemy bunkry, w których grzebiemy cywilizacyjne odpadki, nie przejmując się zbytnio tym, z czym zmierzyć się będą musiały przyszłe pokolenia. Bo przecież nie będzie to problem naszych czasów.
Nie jestem i nigdy nie byłam wrogiem technologicznego postępu. Wręcz przeciwnie, zawsze dostrzegałam pozytywne jego strony, ułatwienia, dzięki którym żyje się nam lepiej i łatwiej. Jednak nie możemy pozwolić, żeby w imię bycia „nowoczesnym” zostawiać przyszłym pokoleniom spadek, którego sami nie chcielibyśmy otrzymać.
Fakt pozostanie faktem. Nie chcę, by takie tragedie, jak ta, która rozegrała się dla tysięcy ludzi w Fukoshimie, odbywały się w moim imieniu i za moim pozwoleniem. Nie oznacza to, że przeniosę się do wioski Amishów, gdzieś w Ohio, oddam komórkę, komputer i zaprzęgnę konika do bryczki. Jednak konsekwentnie, w miarę własnych możliwości, zamierzam zrobić wszystko, by moje wnuki nie musiały zakładać specjalnego obuwia, spacerując po napromieniowanej od odpadków trawie. Nie jest to syndrom wojującej pseudoekologicznej wariatki, ale zwykły zdrowy rozsądek. Każdy w życiu musi dokonywać własnych wyborów.
Zapewniam, że już niedługo, błyszczące dachy domów staną się codziennym widokiem, dokładnie tak samo, jak elektryczne samochody, poruszające się dzięki bateriom słonecznym. Może za 10, może za 15 lat. Może, nie będą demonami prędkości, będą za to poruszały się zgodnie z naturalnym pulsem planety, na której żyjemy.
Czy to naprawdę takie niezwykłe, takie groźne i buntownicze, by przejmować się losem przyszłych pokoleń? Czy to objaw fanaberii, chcieć spacerować wśród lasów, czystych rzek i oddychać świeżym powietrzem?
Dla mnie to najnormalniejsza rzecz na świecie, bez względu na to, czy nazwą mnie „niebezpiecznie zieloną” czy też nie.
Felieton ten pochodzi z czerwcowego wydania iMagazine – 6/2011
Komentarze: 3
Zgadzam się w stu procentach. Co do odpadków, najrozsądniej było by załadować je do promu i wysłać w kosmos. Jak na razie niestety jest to mało ekonomiczne.
Bardzo interesujący artykuł. Nakłania do refleksji i medytacji nad sensem życia. Pokazuje jak cenne i krótkie jest ludzkie życie.
Pozdrawiam
atom to, atom tam… a nikt nie myśli o skutkach elektrowni wodnych, czy ostatnio popularnych wiatrowych.
Nikt nie myśli, że mamy coraz mniej ryb w zbiornikach, że wszystkiego tak naprawdę ubywa… Ale myślmy jak pozbyć się atomu…eee…
Zastanówmy się, czy lepiej nie mieć pewności i oświetlać się atomem, czy jeść ryby z Chin, w stu procentach skażone, i podwójnie/potrójnie mrożone?