Kontra papier
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 06/2012
W moim domu zawsze królowały książki. Koleżanki w szkole dziwiły się, po co mi tyle książek – u nich w domu, tradycyjnie, centralne miejsce na regale zajmowała wielotomowa encyklopedia i kilka porcelanowych figurek.
Mówię o tym na samym początku, żeby uniknąć linczu. Wychowałam się wśród książek – starych i nowych, w twardych i miękkich okładkach, rozpadających się ze starości i oprawionych w lśniącą skórę.
Kiedy byłam młodym czytelnikiem, jeszcze w szczenięcych, szkolnych latach, moja karta biblioteczna była pokazywana nauczycielom z prawdziwym nabożeństwem. Kiedyś nawet, jedna z bibliotekarek urządziła mi test na znajomość treści oddawanych książek, miała bowiem podejrzenia, że po prostu je wypożyczam i oddaję bez czytania. Z testu wyszłam obronną ręką, ale przez resztę lat szkolnych, starałam się odwiedzać przybytek książek podczas jej nieobecności. Nie da się ukryć, że obraziła moją czytelniczą dumę.
To był czas, kiedy nie interesowało mnie w książce nic poza treścią. Może nazwisko autora, ale już nie jego notka biograficzna, nie wydawnictwo, nie tłumacz. Nie ukrywam, że takie podejście jest bardzo niesprawiedliwe – książka jest tworzona przez wielu ludzi – napisana, zredagowana, przetłumaczona. Ale nie można mnie za to winić – byłam przecież tylko dzieckiem, które niecierpliwie czekało na moment, w którym rozpocznie się magiczna historia.
Potem stałam się czytelnikiem bardziej świadomym – zaczęłam czytać informacje na tylnej okładce, miałam swoich ulubionych autorów, sprawdzałam rok pierwszego wydania. Jedną z moich „zawsze ulubionych” pozycji była książka: „Mój przyjaciel Pan Liki”. Kilka lat temu, gdy moja córka była w wieku odpowiednim do przedstawienia jej tej lektury, postanowiłam znaleźć ją w wersji oryginalnej i wrzuciłam tytuł w Google. Jakież było moje zdziwienie, gdy za moim ulubieńcem z lat dziecinnych, roztoczyła się piękna historia. Uświadomiła mi ona również moją dziecinną ignorancję – mimo, że czytałam tę książkę setki razy nie miałam świadomości, że tak naprawdę, jest to całkiem leciwa pozycja, napisana przez Johna Burdona Haldane’a – naukowca, genetyka i biologa ewolucyjnego, który urodził się… w 1892 roku! Zrozumiałam też wtedy, że całkiem sporo informacji przyrodniczych, które utknęły mi w głowie z niewiadomego powodu, pochodzi właśnie z tej książki. Gdybym w szczenięcych latach wiedziała, że ma mnie ona czegoś nauczyć, zupełnie na przekór, nigdy bym po nią nie sięgnęła.
Wszystko sprowadza się do tego, że książka to treść. Opowieść opowiadana przez autora. Okładkę może mieć twardą, lub miękką – na mojej, bardzo zniszczonej okładce Pana Liki, był czarodziejski melonik i różdżka na żółtym tle. Po latach, z ulubionych książek pamiętamy właśnie ową historię, nawet jeśli z głowy uleciały nam daty i nazwiska. I właśnie teraz, wracamy do momentu, gdy książka znów staje się treścią. A to za sprawą publikacji elektronicznych.
Prowadząc portal o książkach elektronicznych, znajduję się na pierwszej linii frontu. Bardzo często, w komentarzach pojawiają się opinie czytelników, podobne do zacytowanej: „Książka, to TYLKO w wydaniu papierowym, pachnąca farba drukarską, można ją wziąć do ręki i poczytać w łóżku.” W takich momentach, dźga mnie coś nieprzyjemnie w miejscu, z którego zwykle wychodzą internetowe flejmy. Portal nazywa się „Tylko eBooki” i sama nazwa jasno wskazuje, czym zajmujemy się na tych stronach. Jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto przyjdzie wtrącić swoje papierowe „trzy grosze”. O tym, jakie eBooki są „be”.
Przypomina mi to nieco sytuację bardziej bliską tematyce iMagazine, czyli systemy komputerowe. Niezmiennie zaskakuje mnie, gdy użytkownicy innych systemów, wchodzą na strony dedykowane produktom Apple tylko po to, żeby powiedzieć, że ich Android czy Windows jest najfajniejszy na świecie. Tylko po co? To strony dedykowane Apple – nie chcesz rozmawiać o Apple – idź na strony o innych produktach. To samo dzieje się w przypadku eBooków. Ludzie przychodzą żeby powiedzieć, że eBooki nie pachną, nie szeleszczą i nie można ich wziąć do ręki (bardzo duża rzesza czytelników nie zdaje sobie sprawy, że istnieją czytniki – dla nich, eBook to dokument w PDF).
Nie rozumiem do końca tej animozji, ponieważ eBook, to po prostu książka. Nie odbieramy przecież różnym wydaniom prawa do tej nazwy? Są książki w miękkich i twardych okładkach, wydania broszurowe a nawet książki drukowane we fragmentach – może są jeszcze czytelnicy pamiętający dodatki do „Fantastyki”. W środku magazynu umieszczone były książki w odcinkach. Dodatkowe strony można było wyjąć i w ten sposób skompletować całą książkę. Pamiętam, że w ten sposób zebrałam sobie „Grę Endera”. Ale wracając do eBooków…
Szerszej publiczności ubzdurało się, że eBooki stoją w opozycji do papieru – niczym Microsoft i Apple. Że są wrogiem, który próbuje wygrać z prawdziwą książką. A przecież papier elektroniczny, to tylko inna forma papieru! Mamy szlachetny papier czerpany, mamy papier kredowy, błyszczący, z makulatury i elektroniczny. To po prostu nośnik, na którym dostarczana jest esencja książki – tekst stworzony przez autora.
Daleka jestem od stwierdzenia, że eBooki są dla wszystkich – rodzaj nośnika to kwestia wyboru. Dziwi mnie jednak próba zakrzyczenia i odmówienia tego prawa do wyboru ludziom, dla których książka elektroniczna jest atrakcyjną alternatywą. Z jakich powodów eBook może być atrakcyjny? Z wielu!
Przede wszystkim, ze względu na cenę. Nawet na rodzimym rynku pojawia się już tendencja, wynikająca z przeprowadzonych badań, do proporcjonalnej redukcji ceny eBooków w stosunku do papierowych odpowiedników. Pozwala to zatem zachować poziom czytelnictwa, przy jednoczesnym oszczędzaniu domowego budżetu. Nie bez znaczenia jest też oszczędność miejsca – nie zawsze mamy w domu taką przestrzeń, która pozwala nam gromadzić olbrzymią bibliotekę. Jak wspomniałam na początku – wychowałam się w domu pełnym książek – ustawionych na półkach w trzech rzędach. Po pewnym czasie, poważnym problemem stała się kwestia znalezienia miejsca, gdzie można wstawić dodatkowy regał zdolny pomieścić zakupione pozycje. Kolejnym atutem jest dostępność – na życzenie, z każdego miejsca na ziemi. eBooka możemy zakupić w każdej chwili i w ciągu kilku minut od momentu, w którym pomyślimy o jego nabyciu, może znaleźć się na naszym czytniku. Nie musimy szukać księgarni, w której książka może być na składzie, lub nie. Po prostu jest – zawsze. Jeszcze innym – łatwość dostępu do całości biblioteki – w podróży, w autobusie, w szkole. To trochę tak, jak w przypadku płyt z muzyką i odtwarzaczy mp3. Kto chce i lubi mieć kolekcję na półce, kupuje albumy w sklepach muzycznych. Ale przecież, znakomita większość z nas, używa iPodów do słuchania muzyki w drodze, samochodzie, na ulicy czy nawet w domu. Nie musimy targać ze sobą organizerów z płytami – zabieramy jedno małe urządzenie, które zapewnia nam szybki dostęp do muzyki, na jaką akurat mamy ochotę. Czemu więc, nie zrobić tego samego z książkami?
Zwolennicy wydań klasycznych, mogą przecież nadal kupować książki papierowe, tak jak audiofile kupują albumy w sklepach muzycznych a fani filmów w dobrej jakości, kupują wydania na BlueRay, pomimo posiadania tych samych filmów na stareńkich VHS.
Jest jednak alternetywa i są nią książki elektroniczne. Dobrze by było, by tej alternatywy nie deprecjonować, by nie odbierać do niej prawa tym, dla których ma ona niezaprzeczalne zalety. Przecież nie powiemy Stephenowi Kingowi, że jego książka w wydaniu elektronicznym, nagle przestaje być książką. A muzyka Beatlesów, pobrana z iTunes, nie jest już muzyką. Po prostu odróżniajmy nośnik od treści.
Na rynku angielskim, każdy wydawca szczyci się faktem, że jego książki drukowane są na papierze z zawartością makulatury. Nawet Ci najwięksi. To jest trendy. Jedna ze znajomych autorek, która jakiś czas temu wysyłała mi swoje książki, spłoniła się jak panna gdy pochwaliłam ją za ten makulaturowy papier, na którym wydał ją wydawca. Następnie ze wstydem wyznała, że w Polsce taka makulaturowa książka jest uważana za produkt niższej kategorii. Co kraj to obyczaj. Mnie się spodobało. Ale pionierzy najwyraźniej mają w Polsce trudno.
eBooki też nie będą miały łatwo – ciągnie się za nimi zła sława dokumentów w PDF, piractwa, dostępności w serwisach a’la Chomik. Jednak to samo było z muzyką, a rozejrzyjcie się dookoła. Pomimo całej wrzawy, serwisy sprzedające muzykę online mają się całkiem dobrze, tak samo jak urządzenia odtwarzające ową muzykę. A jak komuś brakuje zapachu książki, może sobie kupić w Internecie odpowiedni spray, który zamieni czytnik w nową lub starą książkę.
Tylko prosimy nie psikać prosto na ekran.
Komentarze: 2
Do zalet książek elektronicznych dodałbym dwie bardzo ważne. Pierwsza to zerowe koszty ubezpieczenia. Tak – każdy, kto od dzieciństwa gromadzi książki, po pewnym czasie staje przed pytaniem, co się stanie z jego księgozbiorem w przypadku pożaru, czy zwyczajnego zalania mieszkania przez sąsiada. W Polsce zaczyna się normalność, zatem ruchomości najlepiej ubezpieczyć. No i mamy problem.
Druga – to zaleta okulistyczna. W pewnym wieku ma się już problemy z akomodacją i alternatywą dla okularów do czytania jest tablet.
Natomiast trudne do strawienia są argumenty wielu publicystów (tak na przykład można streścić głosy dyskututantów na blogu dziennikarza GW Wojciecha Orlińskiego), iż wszysko jest w porzadku, jeżeli cena ebooka jest 30 % mniejsza niż papierowa. Przykład: B. Akunin “Azrael” cena 19 vs. 25 PLN. Jeżeli to prawda – nie jest to moim zdaniem istotną zaletą ebooków.
W dużej mierze to kwestia naszego, dość małego rynku eBooków. Wydawcy się czają, boją się piractwa i co za tym idzie – zmniejszenia sprzedaży książki papierowej. Obserwując rynek ebooków, zarówno polskich jak i zagraniczych, dziwię się, że nasi wydawcy nie czerpią z zagranicznego doświadczenia. Tam, po miesiącu od premiery, książkę z Amazona można dostać już za pół ceny – to samo w akcji przedsprzedaży. Oczywiście, trzeba czasem polować i szukać, ale kto szuka, ten znajdzie. Część autorów decyduje się na wypuszenie eBooka w cenie niższej niż 10 zł – są to książki różne – takie które już były na papierze, skończła się umowa i autor może swobodnie dysponować treścia (przykład: Karolina WIlczyńska “Performens”) oraz takie, ktorych polskie wydawnictwa się boją wydać, ze względu na “ideologiczną kontrowersyjność” (przykład: reklamowany ostatnio szeroko “Hikikomori” – Tomasza Przewoźnika. Tak czy inaczej, można znaleźć pozcje tanie i interesujące – i nie ma problemu “wyczerpania nadładu” ;-)