Pięćdziesiąt twarzy Greya
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 9/2012
Mam gdzieś pięć, czy nawet trzydzieści milionów sprzedanych egzemplarzy. Nie jestem ani zaściankowa, ani pruderyjna. Nie wzrusza mnie, że ktoś pisze o seksie, czy nawet ostrym seksie – w końcu wszystko jest dla ludzi. Ale takiego kiczu, jeszcze w życiu nie czytałam!
Od razu powiem, że nie czytałam polskojęzycznej wersji książki – wystarczyło mi przekartkowanie owej. Czym prędzej przerzuciłam się na wersję anglojęzyczną, bo co tu kryć, mimo że kiczowata, jest o niebo lepsza od polskiego tłumaczenia. Zaraz też pobiegłam zobaczyć, kto wydał ten chłam i odetchnęłam z ulgą. Żadne znaczące wydawnictwo. Uff. Znaczy się, nie wszystko jeszcze zeszło na psy. Od dawien dawna wiadomo, że po polsku o seksie można pisać na trzy sposoby: romantycznie (w domyśle), medycznie i wulgarnie. Słynna jest już anegdotka, pochodząca z wydawnictwa, gdzie tłumaczono Harlekiny. Redaktor nakazał tam, by wszystkie kilkustronnicowe opisy “akcji” zastępować jednym, lapidarnym zdaniem: „I zabrał ją na wyżyny rozkoszy”. W „Pięćdziesięciu twarzach Greya” zabierał ją do znudzenia. W zasadzie, niewiele zostałoby z książki, gdyby redakcja poszła po rozum do głowy.
Przez dwa tygodnie, od chwili gdy odłożyłam na wirtualną półkę ostatni tom trylogii, zatruwałam życie wszystkim dookoła „przeżywając” uniesienia związane z lekturą. Jeśli oglądacie czasem bajki dla dzieci, to zapewne widzieliście „Pingwiny z Madagaskaru”. Jest tam pingwinek, który wszystko kwituje wielce obrazowym prychnięciem i głowo-wstrząśnięciem połączonym z opluwaniem. Dokładnie tak „przeżywałam”! Postronni widzowie musieli uznać, że coś jest ze mną nie tak. Wariatka, jak nic. Uwierzcie mi jednak – trudno było się powstrzymać!
Rewolucja odwołana
Oczywiście rozumiem, że Stephenie Meyer, było nie było – mormonka, wysłała czytelniczki na ostrą dietę. Twilightowy wampirek błyszczy się zalotnie, ale z charakteru przypomina raczej młodego Wertera. Jego partnerka (umownie zwana „wzdychającą – oczami przewracającą”), wygląda przy nim jak niemoralne, narzucające się stworzenie, które nie dość, że namawia go do pozbawienia jej duszy, to jeszcze pcha się na kolana i domaga seksu. A werterowski, diamentowy król wciąż odmawia. Wszystkiego. I gryzienia i seksu. Nic więc dziwnego, że spragnione czytelniczki zaczęły pisać własne historie, których motywem przewodnim było: „Co by było gdyby on przestał przeżywać werterowskie cierpienia i wziął się do rzeczy?”. Równowaga musi być! Jedną z takich historii był „Master of the Universe”, napisany przez fankę ukrywającą się pod pseudonimem Snowqueens Icedragon. Żeby uczynić długą historię krótką, ktoś zauważył, ktoś postanowił wydać i oto pojawiła się na rynku pierwsza książka z serii, która podobno przyczyniła się do rewolucji seksualnej i zmieniła życie kobiet. W Ameryce.
W trakcie lektury, raz po raz ogarniało mnie przerażenie, związane z ową „rewolucją”. Bo niby jak to ma być? Teraz, zamiast iPhone’a czy iPada, na urodziny mamy zażyczyć sobie pejcza? Kajdanek? Smyczy i obroży? Po odłożeniu ostatniego tomu, ponownie odetchnęłam z ulgą. Rewolucja odwołana. Z kobietami wszystko w porządku. Jedną panią należałoby wysłać do psychiatry, jednego wydawcę porządnie wybiczować (może dyby na rynku wrócą do łask?), paru redaktorom cofnąć czeki z wypłatą. Poza tym, wszystko OK.
Umiejętność omijania
„Ok?!” – zapytacie? No jasne, że tak! Możecie być pewni, że pań nie interesuje, co on jej tam robił. No może jedna, czy dwie sceny, z ciekawości. Nikt bowiem nie posiada bardziej rozwiniętej umiejętności wybiórczego czytania, niż kobiety. Z resztą, macie takie przykłady również w życiu! Ile razy, słysząc smutną historię związku zastanawiacie się, dlaczego ona jeszcze od niego nie odeszła? Otóż właśnie z powodu owej rozwiniętej umiejętności omijania myślą stosownych fragmentów. Nie żebyśmy zaraz miały to wrodzone – otrzymujemy dobrą szkołę, od najmłodszych lat. Wystarczy wspomnieć te wszystkie romantyczne bajki, którymi nas karmią. Dobra skromna miła księżniczka, którą w życiu spotyka samo zło – ma niedobrą macochę, złe siostry, albo uwziął się na nią okrutny czarodziej. Bez słowa skargi znosi wszelkie życiowe przeciwności, z pokorą chyli głowę i w nagrodę, na sam koniec bajki, dostaje księcia, który postanowił wybrać sobie życiową partnerkę na podstawie… rozmiaru noszonego przez nią obuwia. Happy End!
Niektóre historie sprzedają się zawsze i jeśli chcecie tanim kosztem, rezygnując z artyzmu, wyprodukować bestseller, wybierzcie ponadczasową fabułę. Wiedział o tym Cameron, kręcąc swoją błękitną historię podboju Ameryki, wiedzieli twórcy „Pretty Woman” i „Maid in Manhattan”. Nie ma co rozwodzić się nad marketingiem i sposobami sprzedaży. Są produkty, które sprzedają się same i do nich należy również historia o ubogiej dziewczynce, księciu i przeciwnościach, które stoją na drodze ich miłości.
Tu jest nie inaczej – jest biedna dziewczyna, jest książę z mroczną stroną, jest poświęcenie i na końcu, oczekiwane przez każdą kobietę szczęśliwe zakończenie. Im większe i bardziej obrzydliwe przeciwności, tym potężniejsze zwycięstwo kobiecego poświęcenia na końcu. Bądźmy poważni – żadna kobieta w realnym świecie nie chciałaby zostać prywatną lodówką jakiegoś wampira. Nawet błyszczącego. Żadna kobieta nie chciałaby przeżywać tego, co przeżywa bohaterka „50 twarzy Greya”. Zwłaszcza, że z biegiem czasu, opisy przypominają do złudzenia stosunek uzależnienia od oprawcy w przemocy domowej. Bohaterka zadaje sobie irracjonalne pytania, czy przypadkiem go nie zdenerwowała i nie czeka ją za to wymyślna kara. Na przykład przewracając oczami. Albo odmawiając śniadania. Albo spotykając się z przyjaciółmi. Każda z tych sytuacji jest zakończona potencjalnym ukaraniem.
Kobiety czytają więc wybiórczo, pomiędzy scenami, które tak naprawdę mogłyby być zastąpione dowolnym złem tego świata. Mógłby ją bić, pić, kraść samochody albo chodzić na panienki. Jak więc mówiłam, rewolucja seksualna zostaje odwołana. Ale odwołując rewolucję stajemy oko w oko z zupełnie innym problemem. Albo nawet kilkoma problemami. Pierwszym z nich jest grafomania autorki. Tak to się kończy, gdy pod wpływem chwilowej mody, wydawnictwa rzucają się na każdy tekst, który jest, mniej lub więcej, „na temat”.
Wielka miska rodzynków…
Jak już wspominałam, nie mam nic przeciwko pisarzom piszącym o seksie. To trudna sztuka, o czym wie każdy autor, który kiedykolwiek przeczytał na głos napisaną przez siebie scenę „sam na sam”. Trzeba mieć duże wyczucie, żeby z intymnego tete-a-tete nie zrobić infantylnej komedii. Ważna jest nie tylko jakość, ale również ilość. To jak z wydłubywaniem rodzynek z ciasta. Takie podkradanie – jedna rodzynka tu, druga tam. E. L. James wygrzebała rodzynki ze sporej wielkości drożdżowej baby, wsypała do miseczki, podsuwa czytelniczkom i zachęca: „Jedz!”. Małe, pokurczone, oblepione okruchami rodzynki. Cała miska. Widzicie to?
Dokładnie widać, że „fabuła” została niewprawnie dopisana wokół „scen”. Scena na trzy strony, pięć zdań tekstu, kolejna scena, pięć zdań tekstu. Po przeczytaniu dwóch scen zaczęłam błogosławić czytniki elektroniczne i możliwość szybkiego przewijania. Dzięki temu, książkę czyta się szybko, bardzo szybko.
Do tego autorka używa olbrzymiej ilości powtórzeń. Bohaterka ciągle „gada” do swojej podświadomości i wewnętrznej bogini, niezwykle infantylnego indywiduum. Czasem zdaje się, że zakleszczyliśmy się na jakimś fragmencie i czytamy ciągle ten sam tekst. „Jeez!”, „Oh, my!”, „Jeez!”. Nawet „sceny” jakby wyszły spod tej samej formy, zmieniają się tylko okoliczności przyrody.
Bohaterowie opowieści są… trudno znaleźć odpowiednie określenie, zwłaszcza, że użyłam już słów „infantylny” i „naiwny”. W ich postępowaniu nie ma nic logicznego, a charakterystyka postaci zmienia się bez uzasadnienia. Żadnego umotywowania podejmowanych decyzji. Na szczęście, w kolejnych tomach któryś z redaktorów, a może nawet sam wydawca, zasugerował autorce, że więcej treści dobrze zrobi książce. I autorka posłuchała, umieszczając „sceny” mniej nachalnie oraz dodając fabułę, którą już idzie jakoś czytać. Nie znaczy to, że jest dobrze – co to, to nie. Ale jest lepiej. Za to w ostatnim tomie, E.L James najwyraźniej się rozpuściła i tak dobrze się jej pisało, że wystukała ponad 400 stron. Na samym końcu zaś umieściła oderwane scenki z przyszłości bohaterów, co może świadczyć o tym, że mogła pisać dalej, ale ktoś ją powstrzymał. Całe szczęście! Obecnie autorka pracuje nad romansem paranormalnym. Możecie już zacząć się bać!
Product placement?
Redaktorom cofamy wypłatę. Redaktor wydania jest od tego, żeby w książce nie pojawiały się kuriozalne, merytoryczne skuchy. Poza nielogicznym, naiwnym rozwojem akcji, pojawiają się błędy wynikające z zupełnej nieznajomości tematu. Prosty przykład: 22 letnia studentka nie posiada komputera (W USA?!?). Milioner funduje jej MacBooka Pro (na temat!). Stopień „spuszczania się” nad możliwościami komputera – pięć gwiazdek. Najwyraźniej autorka odkryła Maki dopiero wtedy, gdy stała się sławną autorką pornograficznych opisów. W następnej kolejności, bohaterka obdarowana zostaje iPadem (High-end! Mocno podkreślone! Najlepszy!) oraz… komórką BlackBerry. BlackBerry musiało chyba zapłacić za product placement, bo nie widzę innego powodu, dla którego inteligentny i „wszystkomogący” milioner miałby uznać taki właśnie zestaw za absolutnie najlepszy? (Takie same podejrzenia mam w stosunku do Amazona i British Museum.)
Następnym „zasłyszanym” przez autorkę hitem książki są samochody. Najlepsze! Takie Audi A3 na przykład – szczyt szczytów (?!?!). Albo Saab bez dachu. Albo białe Audi R8 Spider. Jednym z tych super aut, już nie pamiętam którym, panienka ucieka przez pościgiem, z zawrotną prędkością… 75 mil na godzinę. A dokładnie idzie to jakoś tak: „Prędkość 75 mil na godzinę wcisnęła nas w siedzenia”. Panie redaktorze! Pani autorko! Od kiedy to 75 mil na godzinę wciska w cokolwiek?! Czym tyś do tej pory jeździła i z jaką prędkością?! 30 mil na godzinę, czyli warszawską „pięćdziesiątką”?! Wrzuciłaś ty kiedyś piątkę w samochodzie? Czytanie takich scenek spowodowało, że odkładałam książkę na blat, wzdychałam głęboko i wyrzucałam z siebie przeciągłe: „No nie…!”.
OK. Spokojnie. Tylko spokojnie. Czego kto używa, to kwestia gustu. Może być MacBook, iPad i Blackberry. Nawet u multimilionera – sadysty (może to dlatego!), stukniętego na punkcie perfekcjonizmu i bezpieczeństwa. Mogą być też samochodowe koszmarki. Rzecz gustu. Ale wyjaśnijcie mi to: Panienka, lat 22 jest dziewicą (i nie ma komputera). Po wizycie w „Pokoju zabaw” (w tym miejscu, w którym on jej ma te wszystkie rzeczy robić) wcale nie ucieka gdzie pieprz rośnie, tylko od razu jest gotowa, by spełnić jego zachcianki. Nie wyobrażam sobie dziewczyny, która w takiej sytuacji zamiast zwiewać, ogląda pejcze i zastanawia się, do czego służą?! Najwyraźniej autorce bardzo śpieszyło się, by przejść do rzeczy. Jak w filmach dla dorosłych, gdy listonosz już od drzwi zaczyna zdejmować koszulę. Żeby przypadkiem nie było, że film jest bez artyzmu i chodzi tylko „o jedno”. Akcja jest! „ No więc, przychodzi listonosz i…”. W następnej kolejności, nasza bohaterka dostaje do ręki kontrakt, w którym wypisane są te wszystkie cuda, które on jej będzie „robił” i których „robił” nie będzie. Kiedy ma jeść, spać, co ma sobie woskować, jak się ubierać i czym ją wolno bić, a czym nie. No i jedyną wątpliwością jaką jej naiwny mózg jest w stanie wyprodukować, w porozumieniu z podświadomością i wewnętrzną boginią jest myśl: „On mi chyba nie powinien kupować ubrań (Dawać pieniędzy na ubrania). Na myśl przychodzi mi słowo „dziwka”. Ale nic to! Po przemyśleniu, postanawia traktować te ciuchy „jak uniform”. Fajnie prawda?
Opowieść o miłości, bez wątków pobocznych…
I można by tak jeszcze długo, więc oszczędzę Wam szczegółów. Na koniec podsumowanie. Opis na okładce wprowadza czytelniczki w błąd, sugerując „iskrzącą seksem” opowieść, podczas, gdy do ręki otrzymują ordynarne, naiwne i infantylne porno. W dodatku, w polskim tłumaczeniu wyjątkowo wulgarne. Gdy szukałam materiałów do napisania tej recenzji, natrafiłam w serwisie YouTube na recenzję, serwowaną przez dziewczynkę, na oko lat 15, zachwalającą książkę jako opowieść o miłości, bez pobocznych wątków, co jej się akurat bardzo podoba. Na litość! Pytanie do mediów: Gdzie jesteście?! Jeśli ksiądz w kościele odbierze komórkę, jeśli jakaś firma nazwie swój napój „Demon” albo któryś z polityków zatrudni swojego syna, rozlegają się głosy pełne oburzenia i rozkręca się afera. Jeśli pod przykrywką „iskrzącej” opowieści wtyka się dzieciom pornografię, reklamując ją hasłem „Twilight dla dorosłych” (Serio, po takiej reklamie nie sięgną po nią nastolatki?) to wszyscy trzymają język za zębami, bo sprzedało się tego ileś milionów, czyli mamy hit?! Jeśli wtyka się kobietom kolorowe opakowanie dla przemocy domowej i utwierdza w przekonaniu, że jak wycierpią dostatecznie wiele to zostaną nagrodzone nawróconym księciem, to jest OK?! Nikt nie ma odwagi krzyknąć: „Król jest nagi”, żeby nie wyjść na pruderyjnego głupka?
O ile trudno mi powiedzieć, czemu media nie grzmią, mogę wam powiedzieć, gdzie są wydawcy. Wydawcy właśnie uderzają do autorów, by dostarczyli im „Greyoicznych” książek. Będzie więc jeszcze więcej ostrego seksu a na okładkach naklejki: „Czytałeś „Greya”?” Ta książka jest dla Ciebie!”. W sumie, nie różni się to niczym od eksperymentu dwóch bloggerów, którzy poprosili swoich czytelników o napisanie ostrych scen, złożyli je bez ładu i składu i wrzucili do Amazona, reklamując jako „Lepsze, niż Grey”. Zarobili pięć tysięcy dolarów. Nasze wydawnictwa też mają nadzieję, że zarobią, tym razem na papierowych czytelnikach. Na was konkretnie. Bo historia o księciu z ciemną stroną zawsze się sprzeda.
Podobnie napisała Irena Zarzycka, w dawnym hicie „Dzikuska”, gdy Kaśka skarży się Icie, że Iwan ją bije. Ale zaraz dodaje: „Nie szkodzi, że bije. Bije, znaczy, że kocha!” Książka powstała w 1927 roku. Nadal myślicie, że idea usprawiedliwiania przemocy miłością jest nam obca?
Komentarze: 2
przeczytałam. książka fantastyczna. czytasz i przeżywasz to, co bohaterowie.. przenosisz się do innego świata. nie zgadzam się z tobą, że promuje przemoc. nie jest też wulgarna. długo się broiłam przed tą książką. czytali ją wszyscy, opowiadali. myślałam, że to będzie typowy pornol, że poza scenami seksu nie będzie się nic działo. koleżanka mnie namówiła.w końcu i ja się za nią wzięłam. i nie żałuję żadnej sekundy poświęconej tej trylogii. autorka doskonale opisuje emocje bohaterów, miałam ciarki, śmiałam się i płakałam razem z bohaterką. czułam to, co ona. to było fantastyczne. końcówka, kiedy to on opisuje ich pierwsze spotkanie… chciałabym przeżyć to jeszcze raz z jego punktu widzenia.
z pewnością zaopatrzę w to swoją domową biblioteczkę i jeszcze nie raz wrócę.
a co do nastolatek. gdzie są rodzice? czy nie widzą, co czytają ich dzieci? książka nie jest dozwolona tyko od lat osiemnastu. jest dostępna na każdej półce w sklepach czy księgarniach. każdy może po nią sięgnąć.
sex dozwolony od 15 roku życia a filmy czy książki o tematyce erotycznej już od 18 lat? halo! obudźmy się ! to z nami jest coś nie tak.