Setup
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 11/2013
Raz na jakiś czas wpadam na pomysł, żeby zorganizować swoje miejsce pracy. Zawsze zabieram się do tego z entuzjazmem i zawsze operacja kończy się kompletnym fiaskiem.
Zaprawdę, powiadam Wam – gdyby producenci akcesoriów komputerowych chcieli zbić na mnie fortunę, to wszyscy jak jeden mąż musieliby pójść z torbami. Na dworzec. Spać w kartonowych pudełkach.
Mamy na rynku mnóstwo fajnych gadżetów. Klawiatury, myszki, zewnętrzne dyski, głośniki, czujniki i co tam jeszcze chcecie. Aż chce się kupować. Pod kolor firanek, pod kolor narzuty na łóżku albo nawet pod kolor ściany. Co z tego, skoro przy moim trybie pracy są najzwyczajniej w świecie bezużyteczne?
Będę szerzyć herezję, więc wrażliwi, fanboje i RedNacz przewracają spokojnie stronę i zaczynają czytać całkiem inny artykuł. RedNacz w szczególności, bo wiedza zawarta poniżej nie jest mu w życiu do niczego potrzebna. A! I jeszcze moja siostra – też nie czyta.
Po pierwsze, zazwyczaj nie mam biurka. Piszę „zazwyczaj”, bo czasem mam. Nachodzi mnie, żeby mieć. Potem, gdy stoi nieużywane, zaczyna mnie denerwować. Zamieniam je w stolik pod kwiatek lub coś innego, względnie użytkowego. Ale potem znów chcę mieć biurko, bo kusi mnie artystyczna wizja. Że niby siadam, z kubkiem kawy i zanurzam się w świat liter. Obok mała nocna lampka. Klimacik. Więc znowu zamieniam stojak pod kwiatek w biurko. Ustawiam zewnętrzną klawiaturę, myszkę, zewnętrzny dysk, głośniki, porządkuję półki i podpinam komputer. I jak już wszystko ustawię, to zaraz mam ochotę odpiąć komputer i zanieść go z powrotem na sofę. Przechodziłam to już kilka razy i wiem, że z naturą człowiek nie wygra. Choćby to wszystko było ze złota, to i tak przy biurku nie usiedzę. Albo nie umiem, albo zbyt wiele rzeczy mnie rozprasza. Przede wszystkim ten setup. Gapię się na klawiaturę, poprawiam. Czy aby leży pod właściwym kątem? Mysza robi tak fajnie „trrrrryk” przy przewijaniu. Poprzewijajmy trochę, co? Trrrryk w jedną stronę, trrrrryk w drugą stronę. Fajnie! Wstaję. Idę zrobić kawę. Szukam podkładki pod kubek. Przynoszę kawę. Siadam. Trrrryk… Ta lampka naprawdę fajnie wygląda! Rzuca trochę cienia na ścianę, trochę na półki, trochę na monitor. Jak zupełnie inny pokój. Kontemplowanie lampki zajmuje mi pół godziny. Kotu podoba się trrrryk. Wskakuje na blat (w końcu teraz jest na nim sporo miejsca!), przysiada i obserwuje myszę. No to trrrryk! I tak w kółko.
W końcu zirytowana na samą siebie odpinam MacBooka, wracam na sofę, magazynuję kawę na stoliku i zaczynam pracować. Bez myszy, zewnętrznej klawiatury i dystrakcji. Kot idzie się zająć swoimi kocimi sprawami, lampka świeci jak zawsze, tylko pod innym kątem. Robota zrobiona. Po problemie.
Druga rzecz jest dużo bardziej racjonalna niż kwestia odgłosów wydawanych przez myszkę. Otóż nie znoszę łazić objuczona przedmiotami. Jest duże prawdopodobieństwo, że któregoś po prostu zapomnę. I będę bardzo, bardzo zła. Gdybym miała wozić się z tym całym sprzętem, po prostu bym oszalała. Tak klasycznie – z wyciem i rwaniem włosów z głowy. Ograniczam więc liczbę przybocznych przedmiotów do minimum, a gadżety albo są mi potrzebne zawsze, albo wcale. Ot cała tajemnica.
Zwykle więc pracuję na sofie, przy stoliku. Ostatnio jednak zatargałam komputer do łóżka, a wierzcie mi, to zdarza się raz na chiński rok. Wiem, że sporo ludzi preferuje taką formę użytkowania laptopa, ja jednak nie mam z nią wielkiego doświadczenia. I muszę Wam powiedzieć, że było fajnie! Za oknem deszcz leje jak z cebra, wiatr łamie gałęzie a tu kocyk, laptop i pracunia. Pracusia. Piękne. Było fajnie, ale więcej tego nie zrobię, bo miejsce pracy i odpoczynku należy odgraniczać. Najlepiej postawić sobie mocną ścianę. Żadną tam gipsową tekturkę. Porządną ścianę z drzwiami, najlepiej zamykanymi na klucz. Żeby się nic do życia prywatnego nie przeciskało.
Kiedy tak słucham, jak redakcyjni koledzy rozprawiają o gadżetach – dyskach, słuchawkach, miernikach tętna oddechu i sennej satysfakcji – to z jednej strony im zazdroszczę, a z drugiej strony ogarnia mnie lekkie zdumienie. Przecież to tylko przedmioty – niekiedy śliczne, ale czy potrzebne? Tak naprawdę potrzebne? Oczywiście można kupować rzeczy tylko dlatego, że się nam podobają, bo mamy taki kaprys. Nie ma w tym nic złego (dla przykładu 67. para szpilek i 124. torebka są jak najbardziej zrozumiałe i usprawiedliwione). Ale ile w tym jest rzeczywistej użyteczności a ile sztucznej potrzeby, wykreowanej przez marketerów i reklamy?
Muszę powiedzieć, że dokładnie to samo dotyczy oprogramowania. Raz na jakiś czas nachodzi mnie ochota, by wypróbować nowości rynkowe. Zaglądam do App Store, przeszukuję internet i wygrzebuję prawdziwe perełki. I przez chwilę jestem przekonana, że są to najużyteczniejsze programy na świecie. Ustawiam, konfiguruję i… po tygodniu zapominam o ich istnieniu. Rzadko bowiem się zdarza, żeby jakiś program wygrał ze standardem dostarczanym przez Apple. Po prostu zestaw dostarczany razem z komputerem jest najzupełniej wystarczający dla większości domowych użytkowników. A pisać można sobie nawet na maszynie do pisania. OCR poszedł bardzo do przodu w ostatnich latach, nieprawdaż? Odnoszę wrażenie, że coraz więcej naszych „potrzeb” nie jest potrzebami rzeczywistymi. A to już raczej bardziej źle niż dobrze.
Na koniec opowiem Wam inną historię. W tym roku moja córka potrzebowała nowego komputera do szkoły. Postawiłam ją przed wyborem: mogła dostać nowego pecetowego notebooka prosto ze sklepu albo używanego MacBooka. Zabrałam ją nawet na wycieczkę po sklepach, żeby mogła zobaczyć, z czego będzie wybierać. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo pragmatycznie podeszła do sprawy. Szybko przeliczyła, jakie programy trzeba by było kupić i zainstalować na PC, doliczyła antywirusa i parę innych drobiazgów i radośnie oświadczyła, że woli używanego Maca. Pytałam kilka razy, ale zdecydowała się błyskawicznie. Można oczywiście powiedzieć, że wybrała MacBooka, bo to szpanerskie, ale ona naprawdę racjonalnie zanalizowała swoje potrzeby. I muszę przyznać, że byłam z niej bardzo dumna.
Nie próbuję tu nikogo przekonać, że gadżety i peryferia są niepotrzebne. Wcale nie! Tylko warto ich zakup dobrze przemyśleć. Nie tylko dla dobra naszej kieszeni. Popyt reguluje podaż. Jeśli będziemy wybierali z głową, producenci będą musieli dostosować się do naszych preferencji. A to z kolei sprawi, że będziemy otrzymywali produkty, które będą wspomagały nas w codziennej pracy a nie tylko uwodziły formą i kształtem.
A to już mały kroczek do przodu!
Komentarze: 5
Powiem tak, średni stan “must have” trwa u mnie około tygodnia-dwóch… w porywach do miesiąca jak coś się bardzo ładnie błyszczy w moich oczach. Czasami stan ten w odniesieniu do danego błysku w oku wraca, ale mija szybciej niż za pierwszym razem. Jak już się przetrzyma “stan”, to wszystko dookoła w stanie niezmienionym staje się zdumiewająco wystarczające… do czasu nawrotu.
Gratuluję mądrej córki. :)
Ale o co chodzi dokładnie w tym artykule?
Artykuły tej Pani sprawiają, że z dnia na dzień zaczynam myśleć o pisaniu “jakichś” artykułów. Przyznam szczerze i bez bicia, to na co w obecnej chwili poświęciłem swój czas, to taka obłędna paplanina. Historia zakupów córki? Czy to aby na pewno jest powiązane z tematem, bo chyba do setup’u nie należy.
jezeli mozna to w jakiej kwoecie mial sie zamknac zakup nowego PC + dodatki i w jakiej zamknal sie uzywany mac i dodatki. Oczywiscie jak mozxliwe to jakie dokladnie dodatki byly brane pod uwage