Technologia powinna być niewidoczna
Marzę o czasach, gdy technologia przestanie być widoczna, a my będziemy w końcu mogli korzystać z jej dobrodziejstw w sposób naturalny i swobodny.
Należę do tych członków redakcji, którzy muszą przeczytać wszystkie artykuły kilkukrotnie, jeszcze przed publikacją magazynu. Ma to swoje plusy i minusy. Niezaprzeczalnym plusem jest to, że dowiaduję się wszystkich fajnych rzeczy, zanim przeczytają o nich Czytelnicy. Za minus z kolei możemy uznać fakt, że często okazuje się, że ktoś inny napisał już na wybrany przeze mnie temat i muszę szybko szukać innego wątku. Tak było i w przypadku felietonu „Zazdrosna łapa” redakcyjnego kolegi, Krzysztofa Kołacza, który możecie przeczytać w bieżącym numerze. Zapoznałam się z nim z nieskrywaną przyjemnością, jednak w głowie zaświeciło mi się słowo „Bummer”, co tłumaczone z ichniego na nasze oznacza: „Szukaj sobie, panno, innego tematu do artykułu!”. Próbowałam przez kilka dni, ale temat nieokiełznanego konsumpcjonizmu nie chciał ulotnić się z moich myśli, więc ostatecznie zdecydowałam, że jeśli kilku ludzi mówi to samo, to w opinii większości nie może to być przypadek. Postanowiłam zapomnieć, że czytałam felieton Krzyśka i podążyć za tokiem swoich własnych rozważań tak, jak to pierwotnie zaplanowałam. W oryginale felieton ten miał nosić tytuł: „Ten gość nie ma prezencji II”, w nawiązaniu do artykułu napisanego przed laty, ale uderzyłoby to również w drugi tekst, który nadesłał Krzysztof. No cóż – wielkie umysły myślą podobnie (MSPANC).
Motorem do tych przemyśleń stał się dla mnie fakt, że zewsząd słyszę, że mam sobie kupić aWatcha. Entuzjastycznie, z politowaniem, a nawet z rezygnacją. Piszę na Twitterze, że testuję UP Move by Jawbone, a w odpowiedzi słyszę: „Kinga, kup już sobie tego aWatcha, co?”. Zupełnie nie pojmuję, czemu ludzie uparli się, żeby mi tłumaczyć, że nie wiem, co robię. Czasem zastanawiam się, czy sprawiam wrażenie biednego pisklęcia, które wysiłkiem krótkich nóżek usiłuje płynąć w rwącej rzece pod prąd. Zaprawdę, po trosze żałosny, a po trosze zabawny widok. Co jak co, ale biednym pisklakiem nie byłam nigdy.
Zastanawialiście się kiedyś, co wzbudza największy aplauz internetowej publiczności? Jako że w internecie jestem od wielu lat i lubię czytać to, co ludzie piszą, to odpowiem Wam prosto z mostu: ostentacyjnie zamieszczane zdjęcia nowych nabytków. Koniecznie ostentacyjne. „Ojeju, jak się cieszę, kupiłem w końcu wymarzonego MacBooka, na którego oszczędzałem trzy lata!” – maksimum dwie gwiazdki. Zbyt dużo zaangażowania leszczu, zbyt wiele informacji. Zwłaszcza w zakresie wątpliwej zasobności Twojego portfela. „Nie mieli złotego. O nie! Kupię za dwa miesiące, a ten sprzedam albo oddam teściowej” – pięć gwiazdek! Chłop ma kasę i dobre serce, bo i teściowa skorzysta. Oczywiście wyolbrzymiam trochę, żeby podkreślić zjawisko. Koniec końców chodzi o to, że kasa i technologia, którą możemy za nią kupić, znacząco wpływa na to, jak jesteśmy postrzegani „na scenie”. Z pewnością wielu z Was słyszało, jak ktoś przycina: „Psioczysz na aWatcha, bo Cię nie stać, buraku!”. Do mnie nikt tak nie powiedział, bo ludzie się mnie boją (MSPANC), ale widziałam i takie riposty. Cały interes kręci się wokół portfela.
Widziałam w życiu mały biznes i duży biznes. Od najmłodszych lat nie mogłam się zdecydować, czy chcę biegać w kurtce z frędzlami i kwiatami we włosach, czy też maszerować w garniturze i na szpilkach. Przez naturę zostałam pobłogosławiona wolnym duchem hipisa i logicznym umysłem biznesmena. Miałam to szczęście, że w tym drugim przypadku uczyłam się od najlepszych i mogłam brać przykład z osób w wąskim, rodzinnym kręgu. Wierzcie mi, doświadczenie niezapomniane, z którego często korzystałam, pracując na stanowisku asystentki prezesa zarządu.
Opowiem Wam pewną anegdotę. Wiele lat temu, jako delegat mojej firmy, uczestniczyłam w kongresie „Biznesowych stolic europejskich”, organizowanym pod patronatem Prezydenta Warszawy i Prezydenta Polski. Była to cykliczna impreza, organizowana kolejno w różnych europejskich stolicach. Ta akurat odbywała się w Warszawie, w Pałacu Kultury i Nauki. Kongres kończyła uroczysta kolacja, stroje wieczorowe, catering z Sobieskiego, a na pożegnanie czerwona róża dla każdej z uczestniczących w niej pań. Udałam się na nią razem z moją „Panią Prezes”. Na początku wzięto nas za delegację z Grecji, ze względu na to, że obie szczyciłyśmy się czarnymi włosami i południową aparycją. Obsługa z pałacu prezydenckiego zaczęła gadać do nas po angielsku i spowodowała ogólną konsternację. Jak się potem okazało, w delegacji z Grecji byli sami blondyni. Impreza była bardzo przyjemna, w przerwie wyszłyśmy do holu, gdzie siedziało już kilku biznesowych rekinów. Wdałam się w dyskusję z prezesem olbrzymiej firmy, świadczącej kompleksowe usługi prawno-księgowe dla podmiotów zagranicznych i rozmawialiśmy o zakładaniu spółek-córek w zagranicznych strefach ekonomicznych. Rozmowa była bardzo żywiołowa i na tyle wciągająca, że przegapiliśmy główne dania z wystawnej kolacji. Prezes z uśmiechem stwierdził, że to nie szkodzi, bo jest już porządnie zmęczony uczestniczeniem w tych wszystkich obowiązkowych bankietach biznesowych i jedyne, o czym marzy, to spędzenie spokojnego wieczoru w domu, z rodziną. Na koniec powiedział, że ponieważ tak świetnie nam się rozmawiało, to moglibyśmy zrobić razem jakiś biznes i że zostawi swoją wizytówkę mojej sekretarce. Z tymi słowy wyciągnął ją w kierunku siedzącej obok… mojej prezesowej. Wyobrażacie sobie głuchą ciszę, jaka zapadła w tym momencie. Na szczęście prezesowa miała „jaja”, wzięła wizytówkę, podziękowała i schowała do torebki. Nie wspominała nigdy o tym incydencie, ale patrzyła na mnie jakoś dziwnie do końca wieczoru i po bankiecie półtorej godziny wracałyśmy na piechotę do domu, w tych naszych „wylaszczonych”, wieczorowych kreacjach. I rozmawiałyśmy. Nie pamiętam o czym.
Ta dykteryjka nie pojawia się tu bez powodu. Gdyby taki wieczór odbywał się dzisiaj, obowiązkowo trzeba by było strzelić kilka zdjęć z gatunku #foodporn i umieścić na Instagramie. Konieczne byłoby też selfie z delegacją z Grecji, z pracownikami kancelarii prezydenckiej i owym prezesem, z którym tak fajnie się rozmawiało. Trzeba przecież – oczywiście ostentacyjnie i bez entuzjazmu – podkreślić, kogo się zna i z kim się imprezuje. Gwarantuję Wam za to, że Pan Prezes nie zrobiłby żadnego zdjęcia podawanych dań, bo dla niego to nie dziwota, tylko niewygodna codzienność. A afiszowałby się z pewnością tak cenną rzeczą, jaką jest posiadanie WOLNEGO czasu, który może spędzić w domu, z rodziną, układając klocki z dziećmi na podłodze w salonie.
Zmierzam do tego, że większość prawdziwie „dobrze ustawionych” ludzi nie ma potrzeby afiszowania zakupu nowego odkurzacza, telewizora czy komputera. Kupują rzeczy, które są im z jakiegoś powodu potrzebne i rozważają te zakupy dokładnie. Afiszowanie się jest domeną, jak to się mówiło za moich czasów, nowobogackich, próbujących doskoczyć materialnie do poziomu znienawidzonej klasy wyższej, której wszystko przychodzi bez problemów. Stąd też wzięła się moda na naszywane w widocznym miejscu metki projektantów, żeby już z daleka było widać, że japiszona stać na najlepsze. Natomiast ludzie świadomi własnej wartości i pozycji zupełnie nie odczuwają potrzeby ciągłego jej potwierdzania. Ze swobodą przyznają, że kupili używany komputer albo telefon, bo posiadanie „nówki sztuki nie śmiganej” nie jest dla nich podstawą do oceny własnej wartości. Ani dla nich, ani dla ich znajomych. Czasami łatwiej i szybciej jest kupić nowy sprzęt, czasami łatwiej i szybciej przejąć go z rąk znajomego, który się go właśnie pragnie pozbyć.
Biorąc pod uwagę wszystkie moje doświadczenia, uznałam, że biznes jest zajęciem nudnym i stresogennym. Pracujesz czasem od świtu do nocy, bez dni wolnych. Im więcej masz, tym bardziej musisz się starać, żeby tego nie stracić. Świadomie zdecydowałam więc, że wolę mieszkać na wsi i spacerować po łąkach w ubłoconych butach, z psem u boku. Nie mam też żadnego respektu (tak to chyba trzeba określić) dla ludzi zajmujących wysokie stanowiska i posiadających „kasę”. Każdego człowieka oceniam indywidualnie, przez pryzmat tego, co sobą reprezentuje: wiedzę, wartości moralne czy etyczne. W naturalny sposób z ludźmi na stanowiskach rozmawiam jak równy z równym, co często wywołuje konsternację i zdumienie na twarzy obserwatorów. Jeśli trzeba iść na biznesową wojnę, ubiorę się w garsonkę, nakręcę włosy i założę wysokie obcasy. Z drugiej strony, to samo zrobię w dresach, nie przejmując się zupełnie tym, co kto sobie pomyśli. Bo uwierzcie mi, jeśli macie poczucie własnej wartości zaszyte głęboko w sobie, nikt na poziomie nie zakwestionuje Waszych poczynań, nawet jeśli będziecie w klapkach.
Jeśli czytacie moje felietony lub oglądacie redakcyjnego psa – Yoko – na Peryskopie to wiecie, że jeżdżę starą, zieloną RAV4, której nie wstydzę się pokazywać. Tylne siedzenie przykryte jest ręcznikiem, w który wsiąka całe błoto, które Yoko przynosi na łapach ze spaceru. Samochody znajomych rozpoznaję po kolorze, a nie po marce i stopniu wypasu. W zimie jeden z kolegów, usłyszawszy, że idę na parking, poprosił, żebym spryskała mu przy okazji szyby płynem odmrażającym. Dla pewności zapytałam: „To ten granatowy?”. Oburzył się w odpowiedzi: „Ty nie wiesz, czym jeżdżę?! Przecież to srebrna audica!”. Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Dobrze, że zapytałam, bo napryskałabym płynem właścicielowi granatowego. Nie mam też pojęcia, jaki sprzęt mają koledzy z redakcji, chociaż siłą rzeczy, kiedy go recenzują, coś obija mi się o oczy. Natomiast wkurzam wszystkich, a w szczególności Wojtka Pietrusiewicza, zasięgając opinii o aWatchu w różnych źródłach i zadając stertę niewygodnych pytań. Bo aWatcha kupię dopiero wtedy, kiedy będę przekonana, że jest mi potrzebny i naprawdę spełnia moje oczekiwania.
Posiadanie elektronicznych gadżetów w niczym nie zwiększy ani nie zmniejszy Waszej wartości. Może wywołać tymczasową aprobatę followersów na Twitterze, ale jeśli nie będziecie mieli tego poczucia zagnieżdżonego głęboko w sobie, to ciągle będziecie musieli wracać po kolejny aprobacyjny fix, z coraz to nowym gadżetem.
Spójrzcie na to, co pisze Isaacson w biografii Steve’a Jobsa. Jobs nie kupował rzeczy, których nie potrzebował albo co do których nie był przekonany. Miał prawie nieumeblowany dom, chodził bez butów, jeździł samochodem bez tablic rejestracyjnych, a kwestia wyboru pralki i argumentu – szybsze pranie versus dłuższy żywot ubrań – była tematem dyskusji przy obiedzie przez dwa tygodnie. Odrzucała go odrobina widocznego kleju w spoiwie noża. Albo coś kochał, albo nienawidził. Ale nikt z nas nie kwestionuje, że był człowiekiem sukcesu.
Przypomnijcie też sobie, że największy nacisk kładł na to, co można zrobić przy użyciu technologii i jak płynnie ma się integrować w naszym życiu. Technologia powinna być niewidoczna, bo dopiero wtedy możemy z niej korzystać w sposób naturalny i swobodny, zgodnie z kierunkiem naszych potrzeb.
Nie na darmo tematem najsłynniejszej kampanii reklamowej było: „Think different”.
Here’s to the crazy ones…
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 07/2015
Komentarze: 19
Pani Kingo, długi ten artykuł więc całego nie przeczytałem, ale już w pierwszym zdaniu popełniła pani błąd logiczny: “Marzę o czasach, gdy technologia przestanie być widoczna, a my będziemy w końcu mogli korzystać z jej dobrodziejstw w sposób naturalny i swobodny.”
Swobodny – zgodzę się, ale naturalny – nigdy w życiu, “naturalny” wywodzi się od natury a technologia nie jest z naturą powiązana, co oznacza, że korzystanie z technologii nigdy nie będzie naturalne.
Pozwolę się sobie nie zgodzić: http://sjp.pl/naturalny ;-)
posługiwanie się technologią nigdy nie będzie naturalne, bo zawsze trzeba się nauczyć wykorzystywać/używać technologie. To czy taka nauka odbędzie się szybko czy zajmie więcej czasu to co innego. Dlatego lepszym słowem byłoby “intuicyjnie”, chociaż tutaj też można się spierać, bo dla jednego coś jest intuicyjne (bazując na jego doświadczeniu) a dla innego nie jest.
Zgadzam się, tyle że w powyższym tekście nie chodzi o uczenie się korzystania z nowoczesnych technologii, tylko o to, w jaki sposób istnieje ona i jest postrzegana w powiązaniu z użytkownikami. Trochę inna perspektywa ;)
@kwawer:disqus no właśnie dlatego należy przeczytać artykuł do końca!
Akurat samochod bez tablic rejestracyjnych Jobsa to chybiony przyklad
– to jest przyklad czystego snobizmu: w Kaliforni nie trzeba
rejestrowac samochodu przez szesc miesiecy po zakupie, skoro ktos nie ma
tablic znaczy, ze jezdzi samochodem “prosto z salonu”, a skoro ktos
ciagle jezdzi bez tablic, znaczy znienia samochody co pol roku…
Mi się wydaje, że bardziej odpychała go urzędnicza biurokracja i olał rejestrację.
Dokładnie, za to w Nowym Jorku nie można jeździć bez tablic.
A nie 90 dni?
Jobs powiedział Isaacsonowi, że nie chce, żeby ludzie za nim łazili. Kiedy ten kwestionował, że nie posiadanie tablic jest jeszcze bardziej dostrzegalne stwierdził, że nie ma bo nie chce mieć. Ludzie twierdzili, że uważał, ze prawo się do niego nie stosuje. Ale miał umowę z mercem, ze bedą mu wymieniać samochód co 6 miesięcy, na taki sam, dzięki czemu nie musiał zakładać tablic;)
Ciekawy artykuł. Podobają mi się spostrzeżenia o wyścigu szczurów i własnej ocenie. Przyznam, że po tytule spodziewałem się czegoś innego, Nowe, lepsze, szybsze itp. technologie. A tu taka pozytywna niespodzianka :) Ostatnio zauważyłem zmianę u siebie i wyleczenie się z Widowsa. Przy zakupie komputera zawsze sprawdzałem parametry. Teraz jak wymieniam Maca to nawet nie sprawdzam – przecież będzie działał :)
W dzisiejszym czasach Windows pod tym względem nie różni się niczym od OS X: na słabszym sprzęcie będzie działał wolniej i tyle. Z moich doświadczeń wynika, że Mac nawet bardziej niż pecet.
te Kinga taka mundralińska nie bądź ! Gdzie Ty nie byłaś i czego Ty nie widziałaś, że zmienisz gorset na dresy i inne bzdety a tak naprawdę ślinisz się na każde nowe zgniłe jabłko… I jeszcze jedno paniusiu, nigdy nie będziesz rozmawiać z kimś na stanowisku jak równy z równym. Wyżej srasz niż dupę masz i robisz z siebie nie wiadomo kogo. Hipokrytko zasmarkana.
Jaka firma wyprodukowała te głośniki ?
Tekst o afiszowaniu się nowymi nabytkami to chyba strzał z biodra w kierunku redakcyjnych kolegów… no, zwłaszcza jednego ;)
Oj tam, oj tam :D prawda jest taka, ze redakcyjni koledzy, prowadząc magazyn o makach i nowoczesnych technologiach, musza kupować, pokazywać i opisywać ;) Takie założenie ;)
Artykuł bardzo trafiony. Mam takie dziwne przeczucie, że nie każdy go zrozumie. Do mnie akurat dociera ten fragment, który mówi o wyprowadzce na wieś. Czuję ten sam blues, co Pani, Pani Kingo! U mnie właśnie rok minął od dobrowolnej i planowej wyprowadzki z Warszawy do małego miasteczka. Same plusy!