Dystansu nauczyć się musisz…
W jednym z ostatnich odcinków Małego Filmidła, rozmawiałem z Janem Urbanowiczem o kontrowersjach wokół premiery nowego filmu „Steve Jobs” w reżyserii Danny’ego Boyle’a, do którego scenariusz napisał Aaron Sorkin, z Michaelem Fassbenderem w roli głównej. Kontrowersjach, które w telegraficznym skrócie wynikły z tego, że spora część widzów oczekiwała biograficznego filmu, przedstawiającego założyciela Apple z iPodem w dłoni i najlepiej walczącego za jego pomocą z kosmitami. Zamiast tego dostali film de facto nie o produktach ani nawet niebędący biografią – w czystym tego słowa znaczeniu – a pełen rozbudowanych dialogów obraz, uwidaczniający emocje i na nich właściwie zbudowany. Po szerszy komentarz odsyłam do mojej rozmowy z Janem, którą znajdziecie pod adresem www.malefilmidlo.pl/category/podcast/. Co ma jednak Steve Jobs do sagi George’a Lucasa? Wiele, bo w grudniu znowu będziemy obserwowali wysyp narzekań ekspertów do spraw kultury wszelakiej. Na co i dlaczego?
Film jest do kitu! 1 na 10
Jak słusznie zauważyli w jednym z odcinków „Zombie vs Zwierz” Kasia Czajka i Paweł Opydo, ocenianie „Gwiezdnych Wojen” jako filmu, z podręcznikami w dłoniach, jest jak wytykanie błędów światowej klasy dyrygentowi przez studenta pierwszego roku. I nie chodzi tutaj o brak skromności czy inne konwenanse, ale o to, że saga, którą Lucas zapoczątkował w roku 1977, dokładnie 25 maja, gdy do kin trafiła „Nowa Nadzieja” – czwarta część, ale pierwsza, którą nakręcono – przez te niemal czterdzieści lat stała się zjawiskiem popkulturowym wszechczasów. Co to znaczy?
Rozejrzyjmy się po okolicy. Naprawdę nie zauważyliście, że „Star Wars” jest wszędzie? Kubki, pościele, ręczniki, piórniki, plecaki, figurki, lampki, koszulki, stroje Chewbacca, LEGO, chusteczki i nawet… tak, to miałem na myśli – absolutnie wszystko. Podajcie jeden film, którego premiery kolejnych części otwierają niemal wszystkie rynki na okres kilkudziesięciu miesięcy, zapewniając miliardowe zyski. Bond? Racja, bo ze „Spectre” sprawa wygląda tak samo. I doprawdy odczuwam wewnętrzny niesmak, widząc na Filmwebie ocenę tej klasy produkcji, brzmiącą: „Film jest do kitu! 1 na 10”.
To tak jakby postawić niedostateczny sporej części otaczającej nas rzeczywistości. Jasne, nie każdemu „Gwiezdne Wojny” się podobają i nie każdemu muszą. Są na świecie osoby, które w ogóle nie widziały żadnej z części – znam kilka osobiście, i choć uważam, że pewne rzeczy po prostu wypada obejrzeć, to nie nazywam tych osób „ciemnogrodem”. Najgorzej jest wtedy, gdy Ci sami „znawcy”, którzy oceniają nowego Bonda na 1/10, ponieważ Craig nie używał iPhone’a, nie widzieli żadnej z poprzednich części i na ogół niewiele wiedzą o historii tej kultowej serii o agencie Jej Królewskiej Mości. Dlaczego takie zachowania czy oceny są złe?
Ponieważ oduczają nas myślenia i ciekawości względem świata kultury i świata w ogóle. Tak jakby Google nie istniał, a rola internetu sprowadzała się tylko do mediów społecznościowych. Sama wszechobecność marki, jaką jest „Star Wars”, powinna skłaniać do pogłębienia tematu. Wychowałem się na tych filmach, oglądałem je i analizowałem dziesiątki razy, ale nie zakładam, że tak robił każdy. Zakładam jednak, że młode osoby w XXI wieku są ciekawe historii popkultury, skoro już Piłsudski jest podobno nudny jak flaki z olejem. A tak się niestety nie dzieje. Jest też drugi biegun – czyli ci, którzy o Jedi, ciemnej stronie mocy czy Gwieździe Śmierci, wiedzą wszystko.
Gdzie jest Luke?
Z tego typu seriami jest zawsze ten sam problem. Setki tysięcy fanów na całym świecie oczekują, że nowe „Gwiezdne Wojny” będą godnie reprezentować kunszt reżyserki, aktorski i realizatorski poprzednich części. Potem ludzie idą do kin, oczekując scenariusza, w którym jest obecny Luke, a Jedi wygrywają, co się tylko da. Gdy jest inaczej – no właśnie, gdy na przykład na plakacie „Przebudzenia Mocy” zabrakło w tym roku postaci Luke’a – piekło zamarza, a świat wstrzymuje oddech. „Jak to nie ma Luke’a?” – można przeczytać niemal wszędzie. Czarę goryczy przelał ostatni zwiastun siódmej części „Gwiezdnych Wojen”, w którym podobno widzimy wyraźną dominację kobiety o imieniu Rey. To ona może być głównym bohaterem najnowszej odsłony Star Wars, produkcji Disneya.
Okazuje się, że zaginiony Luke czy postać Rey to nie jedyne potencjalne problemy, jakie czekają na nas w grudniu. Siódma część to także postać czarnoskórego szturmowca, w którym budzi się tytułowa moc. Nie muszę chyba pisać, dlaczego jest to kontrowersyjne i co napiszą krajowi „eksperci”.
Film to jednak nie tylko gra aktorów, a w tym przypadku na pewno nie tylko, ponieważ Gwiezdne Wojny są przecież pionierem historii efektów specjalnych w kinematografii. „Nowa Nadzieja” to pierwszy film, w którym zastosowano sterowaną ruchem kamerę, a podłączony do komputera system Dykstraflex umożliwiał programowanie zaawansowanych ruchów kamery, dzięki czemu Lucas wykonywał ujęcia, których wcześniej nie widziano w kinie. Za to „Nowa Nadzieja” dostała między innymi Oskara w kategorii efektów specjalnych. Gdzie więc tkwi dziś problem?
W nas. Przemysł efektów specjalnych rozwinął się w oszałamiającym tempie, a Disney po zakupie założonego przez Steve’a Jobsa Pixara ma najlepszą na świecie technologię do produkcji efektów specjalnych i najlepszych od tego ludzi. Prawdziwych artystów. I teraz najważniejszy błąd, jaki popełnią setki ludzi w tym roku. Założenie, że Disney, aby nakręcić poprawne „Gwiezdne Wojny”, nie może wyjść poza technologię sprzed czterdziestu lat. Serio. Niektórzy tak właśnie będą oceniali ten film.
Dystansu nauczyć się musisz…
powiedziałby dzisiaj mistrz Yoda do nas wszystkich. Odbieranie sobie frajdy z obejrzenia kolejnej, tak ważnej dla kinematografii produkcji, mija się z celem. Dziś nie da się nakręcić filmów metodami sprzed lat, bo niektóre po prostu nie istnieją. Zastąpiły je nowe. Rozwodzenie się nad tym jest tak samo głupie, jak wytykanie Bondowi braku iPhone’a. Jasne, możemy oczekiwać innowacji, jeśli chodzi o efekty specjalne, ale nie zakładajmy z góry, że będzie ich za dużo tylko dlatego, że „Przebudzenie Mocy” wyprodukował Disney. Sami siebie ośmieszamy, porównując „Star Wars” do „Hannah Montana”.
Cieszmy się kinem i pochłaniajmy je, zachowując zdrowy rozsądek i krytyczny osąd, ale pozwalając sobie na odrobinę zaskoczenia. Niech moc będzie z Wami!
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 12/2015