Boracay – mój raj na Ziemi
Planując podróż po Azji, na starcie wiedziałam jedynie, że chcę wreszcie napić się wody z zielonego kokosa i przy okazji spędzić sylwestra na rajskiej plaży. Tak rozpoczęły się poszukiwania prawdziwego niebiańskiego piaszczystego brzegu i bezkresu turkusowej wody.
Głęboko wierzę w siłę Google. Jeżeli Google nie jest mi w stanie czegoś powiedzieć, to z całą pewnością odpowiedź na zadane pytanie nie istnieje. Odetchnęłam więc z ulgą, gdy po wklepaniu kilku zbliżonych zapytań o najpiękniejszą plażę na Ziemi wyniki bardzo konkretnie wskazały jeden kierunek – Boracay.
Co to, gdzie to?
Boracay to filipińska wyspa należąca do prowincji Aklan. Niewielka, bo o powierzchni około 10 km2, żyjąca powoli własnym życiem. Jest różnorodna – jak całe Filipiny – znajdzie się więc kąt dla rodziny z dziećmi, młodych i żądnych przeżyć turystów z całego świata, staruszka, podróżnika z plecakiem czy eleganckiej kobiety z kilkoma walizkami. Znalazł się kąt i dla mnie – młodej dziewczyny szukającej swojego raju na Ziemi.
Praktycznie patrząc…
Jak dostać się na wyspę?
Zakładając, że podróżujemy z Polski, najszybszy sposób to lot do stolicy Filipin, czyli Manili, i późniejszy lot krajowy na jedno z dwóch lotnisk prowincji Aklan: Caticlan lub Kalibo. Z Karoliną podróżowałyśmy właśnie do Kalibo. Późniejsza trasa na wyspę zajmuje mniej więcej dwie godziny, jeżeli tak jak my wybierzecie transfer z firmą Southwest – bilet kosztuje około 20 złotych, obejmuje podróż autobusem i krótką przeprawę przez morze.
Ważne! Jeżeli wcześniej zorganizujecie sobie nocleg, koniecznie zapytajcie hosta o możliwość zapewnienia dla Was transportu. Dodatkowy koszt to około 50 złotych, ale wiele ułatwia – obejmuje wynajem jeepa, który podwiezie pod sam hotel. W innym przypadku kapitan wysadzi nas na pięknej plaży z walizkami i wróci do Malay.
Czas: opcja Warszawa > Amsterdam > Manila > Kalibo > Boracay zajmie około 45 godzin.
Koszt: cena to około 4000 złotych za podróż w obie strony, przy odpowiednim poszperaniu da się jednak ten koszt mocno zredukować, nawet do 2500 złotych.
Aktywności i wypoczynek
Boracay umożliwia właściwie każdy rodzaj odpoczynku. Jeżeli urlop ma w całości polegać na smażeniu na plaży i ewentualne pluskaniu w krystalicznie czystej, ciepłej, acz orzeźwiającej wodzie – to tak, wyspa jest dla Ciebie. Wieczór chcesz spędzić w klubie? Nic trudnego. Wolisz spokojną knajpę z leżakami na plaży i muzyką na żywo? Spoko, na każdym kroku. Masz ochotę na parasailing? Skutery wodne? Quady? Podróż łódką dokoła wyspy? Nie ma problemu. Naga kąpiel w morzu przy świetle księżyca i gwiazd? Been there, done that. Spokojny wieczór w hotelu? Na ganku? Karty, muzyka, cykady? Wszystko w zasięgu kilku kroków.
Koszt: nie chcąc liczyć każdego grosza i nie odmawiając sobie atrakcji, należy przygotować się na wydatki rzędu 100 złotych dziennie. Nie uwzględniając jednak dodatkowych atrakcji, imprez i wydając pieniądze tylko na jedzenie w knajpkach na plaży – da się spokojnie zmieścić w 40–50 złotych dziennie.
Dodatkowe atrakcje: wszystkie wahają się w granicach 100 złotych – najbardziej polecam parasailing, a Karola zdecydowanie cieszyła się z wynajęcia quadów. No i ta podróż łódką dookoła wyspy! Rowerowy tuktuk zawiezie nas gdziekolwiek za 100 pesos – po dzisiejszym kursie 8 złotych 20 groszy.
Co polecam?
Zdecydowanie polecam zatrzymanie się gdzieś w okolicy Station 3, koniecznie przy samej plaży lub blisko zejścia. To najspokojniejsza i najbardziej przytulna część White Beach, idealna do plażowania, pluskania się w wodzie, podjadania lokalnych przysmaków w pobliskich barach. Koniecznie sprawdźcie The Rose Pike! Przepyszne jedzenie, tanie piwo, szybki internet, wspaniała obsługa i happy hours. Plażowanie w okolicy Rose Pike to czysta przyjemność.
Wieczory i noce spędzaliśmy ze znajomymi głównie na Station 2, czyli w części plaży. Pierwszej nocy wylądowaliśmy w klubie Epic, okazał się jednak zbyt bliski temu, co znamy z każdego europejskiego klubu – nie, my potrzebowaliśmy czegoś chociaż w ułamku lokalnego. I znaleźliśmy! Bom Bom Bar, cudowne miejsce z niesamowitą ekipą grającą muzykę na żywo. Każda kolejna noc spędzona w Bom Bom była dla nas kolejnym koncertem rockowym, zostały nam niesamowite wspomnienia.
Magia
Czymś, co sprawiło, że pokochałam Boracay, jest jednak pierwsze wrażenie. Wyleciałam z Polski w pierwszy dzień grudniowych świąt. Noc w Dubaju, noc w Bangkoku, noc w Manili. Podróż dłużyła mi się w nieskończoność, było duszno, cholernie gorąco, a ja jeszcze nie zdążyłam poskromić ogarniającego mnie szoku kulturowego. Wszystko było głośniejsze i szybsze niż kiedykolwiek w Warszawie.
I nagle, po tych wszystkich długich godzinach w klasie ekonomicznej, przygodach ze slumsami w Bangkoku i przerażającej Manili, szłam spokojnie i boso po betonowej dróżce, między wijącymi się domkami i przytulnymi hotelami. Nad moją głową kołysały się powoli gałęzie palm, pod nogami przebiegła malutka jaszczurka. Niebo było tak czarne, jak pamiętam z nocnych spacerów na wsi u cioci. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu gwiazd. I wtedy, zza ostatniego zakrętu wysunęła się najczystsza, najbardziej nieskalana plaża, jaką w życiu widziałam. O jej brzeg rozbijały się leniwie cudownie czyste, miękkie fale. Na spokojnej tafli wody spokojnie kołysały się kolorowe łódki. A ja widziałam to wszystko bardzo dokładnie – dwa dni po pełni księżyca, przy bezchmurnym, nocnym niebie, gdzieś na Filipinach.
Boracay jest bezcenna. Na wyspie spędziłam najcudowniejsze dni mojego życia i już teraz organizuję głowę tak, by jak najszybciej tam wrócić. I jeżeli chociaż odrobinę przekonałam Cię, by bliżej przyjrzeć się mojej wyspie – daj znać! Mogę mówić o niej godzinami. W końcu to mój raj.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 4/2016