Road Trip i „Polska w ruinie”
W czasie wakacji po raz pierwszy od dziesięciu lat, wybrałam się do Polski. Ktoś musiał wiedzieć, że przyjadę, bo na tę okoliczność uprzątnięto legendarne ruiny.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 9/2016
Zastanawiam się, od czego zacząć. Przyjęło się zaczynać od początku, przechodzić przez środek i kończyć na końcu. To światła rada, tak więc uczynię. Mniej więcej.
Więc (tak, wiem, nie zaczyna się zdania od „więc”) na początku mnie uprzedzano. Uprzedzano uparcie – że Polski nie poznam, że Warszawy nie poznam, że własnej ulicy w Warszawie nie poznam. Że wszystko się zmieniło tak bardzo, że poznawanie wiąże się z „Achami i Ochami” oraz intensywnym procesem myślowym. Jechałam na zaledwie dziesięć dni, z czego cztery spędzone w drodze, od razu więc założyłam, że na żadne „Achy i Ochy” nie będę miała czasu. Jak na klasycznym amerykańskim filmie – road trip, czyli samochodem przez pół Europy. Anglia, Francja, Belgia, Holandia, Niemcy i w końcu – Polska. Kawał drogi, ale też świetna okazja do obserwacji zarówno różnic, jak i podobieństw. Palce mnie świerzbią, żeby wskoczyć od razu w środek testu i wylać z siebie to, co mi leży na sercu. Ale się powstrzymam. Wytrzymałam tyle czasu, to wytrzymam jeszcze trochę i dalej będę się posuwać, od początku, przez środek, do końca.
Zaraz po tym, jak mnie uprzedzano, rozpoczęły się przygotowania. Nie żeby jakieś wyjątkowo specjalne, ale jednak. Wszyscy trąbią, że jadąc do obcego kraju, trzeba się zaopatrzyć w lokalną kartę sim. Próbowałam się zaopatrzyć, ale w Polsce to teraz trzeba wszystko rejestrować, cudować i tak po prostu się nie da. Koniec końców postanowiłam się nie zaopatrzyć, tylko użyć mojej zwykłej, angielskiej karty. Dziesięć dni to nie miesiąc, jakoś dam radę. Następnie weszłam na stronę mojego banku, bo pamiętam, że przed wyjazdem warto do banku zadzwonić i uprzedzić, że będzie się używało karty za granicą. Żeby nie zablokowali, kiedy na stacji benzynowej kupujesz kawę. No i jeszcze żeby sprawdzić, jakie są opłaty za wyjmowanie złotówek w bankomatach. Albo euro. Albo za płatność kartą. Tu czekało na mnie pierwsze zdziwienie, bo bank kazał mi się wypchać. Sianem. Nie dzwoń. Prosimy Cię kliencie, nie zawracaj nam tyłka. Mamy super algorytm i jeśli algorytm uzna, że transakcja jest podejrzana, to wyślemy Ci SMS-a, żebyś potwierdziła, że to ty. Na numer telefonu, który mamy w systemie. Przymrużyłam oko. Raz jedno, raz drugie. To chyba dobrze, że nie kupiłam tego pre-paida, bo musiałabym zmieniać kartę w telefonie za każdym razem, kiedy zatrzymamy się na siusiu i kawę. Z drugiej strony od razu zaczęłam się bać używać karty, bo algorytmom to ja specjalnie nie wierzę. Algorytmy są podejrzane i kiedyś zablokowały mi konto przy próbie zakupu MobileMe od Apple. Dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, kiedy chciałam zapłacić za szafkę w Ikei i musiałam wygrzebać z portfela kartę kredytową, której nikt na szczęście nie zablokował. Generalnie zablokowana karta to problem, zwłaszcza za granicą. A ja przecież jadę do Polski, kraju w ruinie, więc problem podwójny. Zerknęłam też na te opłaty. Standardowe 2,5 procenta za transakcje w obcej walucie, z możliwością dokonania transakcji w funtach i uniknięcia opłat tam, gdzie taka możliwość jest. Możliwość możliwości. Potencjalna.
Postanowiłam nie zabierać gotówki. Macuserem jestem. Lubię, jak rzeczy są proste. Przecież nie wiem, ile tych euro i złotówek będę potrzebowała, a wymienianie funtów w tę i z powrotem kosztuje tyle samo, co te nieszczęsne 2,5 procenta. Niech więc wysyłają SMS-y, te algorytmy. Na moją zgubę.
Zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy. Czwórka Polaków i jeden Anglik. Środek tropikalnego lata. Ostatni dzień szkoły w Anglii. Kilometrowe korki na autostradach. Szczyt NATO, Światowe Dni Młodzieży i zamachy terrorystyczne we Francji. Brać i wybierać. W Dover, przed przeprawą, francuska kontrola paszportowa. Szybko, miło i przyjemnie. Raz na jakiś czas zgarniają samochód na bok i sprawdzają. Z uśmiechem. Trwa to może z pięć minut. Urocze białe klify Dover, półtorej godziny promem i jesteśmy w Calais. Tu pierwsze zdziwienie. Komórki logują się do francuskiego operatora i przychodzi wiadomość z informacją o stawkach za połączenia i internet. Ceny niższe niż na miejscu, w Anglii. Szok, niedowierzanie. Chyba dobrze, że nie kupiłam tego pre-paida. Ale kto wie, może w Polsce będą wyższe?
A potem to już się tylko jedzie. Krótko przez Francję, Belgię i Holandię, długo przez Niemcy. Po prostu się jedzie, bo różnic, poza zmianą języka na znakach drogowych, specjalnie nie widać. Trochę inne stacje benzynowe, na których nauczyłam się w końcu, jak wygląda 50 eurocentów, którymi trzeba zapłacić za toaletę. Wzbudziłam przy tym powszechną radość towarzyszy podróży, bo sierotka grzebiąca w pudełku z tymi centami wygląda nadzwyczaj pociesznie. Wróćmy jednak do tematu. Jedzie się i jedzie. Za oknem krajobraz stały – pola, drzewa, wiatraki dostarczające ekologicznej energii, stacje benzynowe, markety. Jedzie się i jedzie. Jedzie… Rozumiecie, co mam na myśli? Zero ekscytacji, zero wykrzykników i zero zmian. Nawet kawa taka sama. No i w Holandii pan ze stacji benzynowej palił chyba coś więcej niż zwykłe papierosy, bo miał na twarzy błogi uśmiech. To – albo z braku klientów oglądał filmy dla dorosłych.
Dojeżdżając do Polski, trafiliśmy na wielki korek. Wszystko stoi. Jeden pas na autostradzie zamknięty, po lewej stronie stoi samochód wyposażony w dwóch smutnych panów i panią z lornetką, wypatrujących czegoś w ledwo poruszającym się sznurze pojazdów. Nas nie zatrzymali, bo chyba nie wyglądaliśmy groźnie. Po prostu w upale zwisaliśmy z siedzeń. Nawet Francuzi, którzy szukali terrorystów, nie narobili takiego bajzlu jak nasi pogranicznicy. W końcu, w ślimaczym tempie, przekroczyliśmy granicę (było napisane: „Tu jest granica” – stąd wiem) i znaleźliśmy się w Polsce. Zerknęłam na telefon – ceny za roaming takie same jak w reszcie Europy. Polska na oko też taka sama jak reszta. Stacja benzynowa taka sama jak wszystkie po drodze. Tylko… Jest jakaś różnica, którą trudno mi było przez chwilę wychwycić. Nie budynek, nie parking. A, już wiem! Ludzie?
Po tylu latach zagranicą oko mam dość świeże, przy okazji przyzwyczaiłam się do pewnego standardu zachowania. A tu, zaraz po wyjściu z samochodu, zostałam bezceremonialnie „obcięta” wzrokiem przez kilka par oczu, w tym groźnie wyglądającego ochroniarza, który najwyraźniej myślał o sobie w kategoriach Terminatora. Najwyraźniej nie wyglądałam groźnie w dżinsach, adidasach i koszulce spadającej z jednego ramienia, bo nie zawarczał. Po drodze na stację obcięło mnie jeszcze kilka par oczu, automatycznie więc zaczęłam się zastanawiać, czy mam coś przyklejonego do czoła, względnie zadka. Nie należę do panienek, za którymi ogląda się i wpada na latarnię, raczej nie mogła to być zatem moja powalająca uroda. Ale spoko. Taki lokalny koloryt, że ludzie taksują się spode łba.
Kolejna różnica na stacji benzynowej – za kawę należy zapłacić, zanim się ją zrobi. W automacie. Od razu podpowiem, dla tych, którzy chcą się wybrać do Anglii, że u nas najpierw się kawę robi, a potem podchodzi z nią do kasy i płaci. Względnie płaci bezpośrednio przy automacie. Na szczęście miałam ze sobą ludzi wiedzących, przygotowana poszłam więc kupić… żetony. Do tego automatu. Z przyzwyczajenia uśmiechnęłam się do pani przy kasie, która rzuciła mi takie spojrzenie, że od razu odniosłam wrażenie, że pracuje tam za karę. Żetony dostałam, kawę zrobiłam. Udając się do toalety, zostałam recydywistką, bo, ponownie, mijając się z panią wychodzącą z tejże, uśmiechnęłam się. Chyba ją przestraszyłam, bo uciekła w popłochu. Postanowiłam, że za nic nie będę się uśmiechać do nikogo, bo w kraju nic się nie zmieniło – za uśmiechanie się do obcych można dostać w pysk. A przynajmniej ochroniarz tak wyglądał. Jakby chciał lać. Terminator jeden. Kolejne wyjaśnienie – u nas, kiedy się z kimś mijasz albo wchodzisz do sklepu, to się uśmiechasz. Kiedy spotykasz się z kimś wzrokiem, to się uśmiechasz. Ta druga strona też się uśmiecha. Nawet ochroniarz się uśmiecha. I pani za ladą. I sprzątaczka. I policjant. I wszyscy. Pierwszą różnicą, którą zauważyłam po przyjeździe do Polski, to to, że ludzie patrzą na siebie wilkiem, takim taksującym wilkiem. Jak na kogoś, kto będzie uciekał z gorącą kawą w ręku, zanim za nią zapłaci.
Ale trudno. Chyba już napisałam, że lokalny koloryt. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy przez pół Polski oglądać ruinę. A tu jak na złość – ciągle te same autostrady, pola, lasy, wiatraki… Drogi nowe, równe. Co prawda co chwila trzeba podawać albo kartę, albo bilecik na bramce, ale to jeszcze nie koniec świata. Wszędzie czysto, nowocześnie. Gdyby na tablicach informacyjnych umieszczono napisy w innych językach, to nikt by się nie zorientował, że to Polska. No chyba że po tych spojrzeniach. W sklepach ceny europejskie, ale do przeżycia. Na bazarach – ceny bazarowe. Klienci obecni. Internet wszędzie dostępny. Duże miasta nowoczesne, nieodstające standardem od tego, co zobaczyć można w reszcie Europy. Może nawet nieco lepiej utrzymane. Widzieliście kiedyś Londyn poza Trafalgar Square?
W końcu przyszedł czas na skorzystanie z bankomatu. Ze zwykłego bankomatu w Pcimiu. Bankomat rozpoznał angielską kartę, wyświetlił menu w odpowiednim języku i zapytał, czy życzę sobie przeprowadzić transakcję w złotówkach, czy w funtach – oczywiście bez opłaty bankowej. Mój bank nawet się nie zająknął, że ni z tego, ni z owego nagle pojawiłam się w Polsce. Żadnych SMS-ów, żadnego blokowania karty. Pełna cywilizacja. Najwyraźniej algorytmy wiedzą coś, czego nie wiedzą politycy – że Polska nie znajduje się w ruinie, tylko w Europie. Nieco sarkastycznie, ale prawdziwie.
W czasie tej całej podróży nie wydawałam okrzyków – ani zachwytu, ani zawodu. Przyglądałam się po cichu wszystkiemu (nie tylko autostradom, cenom roamingu i bankomatom) i zastanawiałam się, jak najlepiej opisać swoje odczucia. Dla tych z Was, którzy jeszcze tego nie wiedzą, Polska nie różni się fizycznie niczym od pozostałych europejskich krajów. W Polsce są takie same drogi, takie same sklepy, taki sam asortyment i mniej więcej podobny standard życia. SERIO. Można by odnieść zupełnie inne wrażenie, słuchając radia czy czytając rodzime portale, ale tak jest. Po ulicach jeżdżą fajne auta, ludzie ubierają się lepiej niż w kilku innych krajach, które mogłabym wymienić, ale, pomimo to kiedy patrzy się im w oczy, widać w nich dystans. Może to nie jest najbardziej fortunne określenie, ale ostrzejszych wolałabym nie używać. Nie należę do ludzi, którzy codziennie spacerują z bananem na twarzy. Wręcz odwrotnie, o czym wiedzą wszyscy Ci, którzy mnie znają. Jeśli więc ja zauważyłam, że ludzie w kraju są wyjątkowo smutni, to znaczy, że coś w tym jest. I to bardzo jest. Głęboko zakorzenione.
Nie wiem, czy jest to ciągłe przekonanie, jakaś pozostałość z czasów socjalistycznych, że w Polsce jest gorzej niż w innych krajach. Czy jest to konieczność porównywania się z innymi i przekonywania się za każdym razem, że nadal wyglądam lepiej niż ta dziewczyna na ulicy, mam lepszy samochód i zieleńszą trawę w ogródku. Ale jedno mogę powiedzieć: to wcale nie jest fajne, to łypanie spod oka. Polska to fajny, nowoczesny, zadbany kraj. Zupełnie nie ma się czego wstydzić przed resztą Europy. Wcale nie musi się z nią porównywać. Dziesięć lat od czasu, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej, bardzo wiele zmieniło i to zmieniło na dobre. W zupełnie fizycznym sensie. Może trudno to zauważyć, kiedy zmiany następują powoli i ciągle obserwuje się je za oknem, ale już przyjeżdżając po dłuższej nieobecności, różnice są kolosalne. Trudno nie zauważyć nowoczesnej infrastruktury, nowych standardów czy wygodnych dróg. Jak na kraj w ruinie całkiem nieźle.
Chyba nadszedł już czas, żeby zamiast powtarzać, jak jest źle, zacząć się cieszyć z tego, co się zmienia. Dostrzegać to, co już się zmieniło. I przestać się ciągle porównywać z każdym i ze wszystkim. To dobrze robi na ogólne samopoczucie, bo można się cieszyć z tego, co się ma.
Podsumowując wycieczkę, muszę powiedzieć, że żadnych ruin nie widziałam. Może rzeczywiście mój przyjazd był takim wydarzeniem, że służby specjalne uprzątnęły wszystko w jedną noc. Zobaczyłam piękny, nowoczesny kraj, który bardzo zmienił się na przestrzeni ostatniej dekady. Ale głęboki smutek budzi we mnie… smutek. Wiecie, to się naprawdę czuje na ulicach i wpływa na to, jak się funkcjonuje na co dzień. Dużo przyjemniej się wychodzi na ulicę, kiedy ludzie są przyjaźni. I jeśli coś jeszcze Polska powinna zaimportować z Europy, to jest to uśmiech. Przed nikim nie trzeba się bronić, niczego nie trzeba zwalczać. Nikt nie dybie na Was za rogiem. I taka zmiana w mentalności byłaby chyba największym krokiem, jaki Polska mogłaby uczynić.
Nie miałam czasu odwiedzić wszystkich miejsc, które chciałabym odwiedzić. Nie zobaczyłam wszystkiego, co chciałabym zobaczyć. Nie spotkałam wszystkich, których chciałabym spotkać. Ale zobaczyłam wystarczająco dużo, by nie wierzyć w rzeczy, które opowiadają media i rozpowszechnia internet.
Żyjecie w fajnym kraju. Cieszcie się z tego.
Komentarze: 9
Artykuł strasznie smętny i oderwany od rzeczywistości. Czy naprawdę uważasz że przed dziesięciu laty, rok 2006, było zupełnie inaczej? Polska w ruinie? Prawie jakby pisal to przedstawiciel obecnego rządy… Dziewczyno brzmisz jakbyś miała 15 lat i zerowe pojęcie o historii czy świecie. A to że ludzie na Ciebie patrzyli to widocznie był ku temu powód, ze sposobu pisania widać że całkiem konkretny, który aż na twarzy się musi odbijać…
Tak myślę każdy zdroworozsądkowy Polak bywający zagranicą wie to, co Pani tu napisała i ma podobne wrażenia – że Polska w wielu aspektach nie odstaje już od tego mitycznego Zachodu. Tylko właśnie, w wielu aspektach, a nie we wszystkich. Myślę warto wiedzieć, że pojęcie “Polska w ruinie” zostało wyrwane z kontekstu, co się zresztą powtarza w większości dyskusji publicznych. Ja osobiście to pojęcie odbieram inaczej – nie w kontekście materialnym, a społecznym, to na tym gruncie lata zaniedbań wszystkich rządów i spowolnienia gospodarcze sprawiły, że tym osobom poniżej tej legendarnej średniej krajowej żyje się podobnie lub gorzej. Od momentu wejścia Polski do Unii większość pieniędzy została zainwestowana w infrastrukturę, w wielu przypadkach bardzo słusznie, bo było w tym aspekcie wiele do zrobienia, ale pominięto inne równie istotne problemy. Tutaj wkraczamy na grząskie grunty zmiany politycznej, która się dokonała, więc na tym zakończmy :) W każdym razie to chyba oczywiste, że musi się znaleźć rząd, w którym priorytetem będą zmiany gospodarczo-społeczne, a nie rozdawnictwo pieniędzy czy stanowisk, który postęp infrastrukturalny przełoży na rozwój społeczeństwa. Niestety nie spodziewam się tego w najbliższych 10 latach, widząc jakość naszych elit politycznych… Pozdrawiam serdecznie!
Taaa… problemu z wydawaniem tu pieniędzy nie ma, opcje te same co na zachodzie tylko trochę mniej przyjemnie. Gorzej z ich zarabianiem.
Niestety w Polsce wszechobecne jest jawne okazywanie zawiści, a chamstwo to wręcz sport narodowy (wystarczy popatrzeć, co dzieje się na drogach). UE może wspomóc rozwój kraju, jednak mentalności ludzi nie zmieni. Każdego takiego chamo-buraka powinno się wysłać na jakiś czas za granicę, żeby miał okazję popatrzeć jak żyje normalne cywilizowane społeczeństwo.
Emm.. ten tekst jest jakiś dziwny, smętny i bez większego sensownego przekazu, no poza jednym: ze przyjechała Polka do Polski na weekend.
cała prawda … Kinga myślę i widzę ten kraj podobnie
o co chodzi z ta polska w ruinie? ja tez bywam dwa razy do roku w pl i zawsze co mi sie rzuca w oczy to czystość
Ludzie, właśnie ludzie najbardziej w Polsce zawodzą po przyjeździe z zagranicy. Wszędzie gdzie byłem, ludzie się uśmiechają do siebie i są życzliwi. I automatycznie będąc za granicą odwzajemniasz się uśmiechem. Ten uśmiech wraca z tobą do Polski. Niestety szybko schodzi z twarzy, gdy lądujesz na Okęciu, uśmiechasz się a w odpowiedzi dostajesz ponure spojrzenie spod łba. Smutne ale to widać
Jak bardzo trzeba byc ograniczony umysłowo, zeby “Polska w ruinie” traktować dosłownie? Szkoda słów.