Pojechałam do kangurów
Stało się – zaliczyłam trzeci w tym roku kontynent. Po odwiedzinach w Azji i zwiedzeniu kolejnego kawałka Europy przyszedł czas na sprawdzenie, co w trawie piszczy po drugiej stronie równika. Moją recenzję Australii da się zmieścić w jednym słowie: wow!
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 10/2016
Geneza
Pretekst? Kilka tygodni temu mój chłopak wyjechał do Brisbane w stanie Queensland w ramach wymiany studenckiej. Przyznam, że niewiele wiedziałam o tym mieście, zanim kupiłam bilety, tym razem jednak bardzo mi to odpowiadało. Nie zawsze ma się okazję pojechać w jakieś miejsce, które nie dość, że znajduje się na końcu świata, to jeszcze można je odkrywać bez żadnych oczekiwań i wyobrażeń. Zaplanowaliśmy, że wpadnę na trzy tygodnie, kupiłam bilety i, cóż, pojechałam do Australii.
Podróż
Wyrobienie wizy turystycznej jest bezpłatne, bardzo szybkie i do załatwienia przez sieć. Bilety z kolei nabyłam za pośrednictwem Flighttix.pl. Do Australii można dostać się na wiele sposobów, mieszając odcinki, lotniska i czas przesiadek, ale szybciej niż w 22 godziny raczej się nie doleci. Kupowałam bilety z niewielkim wyprzedzeniem i zapłaciłam za nie 4200 złotych, czyli całkiem przyzwoicie. Tym razem miałam okazję przelecieć się Singapore Airlines, które to linie polecam: bardzo dobre jedzonko i oszałamiające stewardesy. Tak, wyglądają jeszcze lepiej niż te, które latają Emirates.
Zarówno w drodze z, jak i do Warszawy, moja podróż trwała około 27 godzin, składając się z trzech odcinków. Niestety przystanki były zbyt krótkie, by wyjść poza lotnisko (czego bardzo żałuję w przypadku Singapuru), no ale – co się odwlecze, to nie uciecze. Azję dopadnę jeszcze nieraz!
Koszty
Tu zaczynają się schody. Wiedziałam, że jest drogo, ale nie spodziewałam się, że wydatki będą aż tak trudne do ograniczenia. Już sama droga z lotniska do hotelu kosztowała w Brisbane ponad 60 złotych (kilka przystanków kolejką), a hotele, w których mieszkaliśmy po około 250 złotych za noc. Z uwagi na brak dostępu do kuchni jedliśmy głównie na mieście – co ciekawe, ten element nie wpłynął mocno na koszty, ponieważ jedzenie w Australii jest po prostu drogie, niezależnie, czy je się w knajpie, czy gotuje w domu. Coś, co jednak rozbawiło mnie najbardziej, to fakt, że popularne także tam handrolle są tańsze od wody mineralnej. Za rolkę z łososiem zapłacimy około 5 złotych, podczas gdy za półlitrową butelkę wody – około 9 złotych.
Turystyczny dzień średnio kosztował mnie od 150–300 złotych. I właściwie wszystko było warte swojej ceny.
Atrakcje
Podczas pobytu odwiedziłam Brisbane, Sydney i Gold Coast oraz pobliską Currumbin Beach i sanktuarium koali Lone Pine. Gdybym miała jednak wybrać elementy warte podium, to nie byłoby to bardzo trudne.
Miejsce trzecie zajmuje punkt widokowy Tower Eye w Sydney. Na wieżę wjechaliśmy w ciepły sobotni poranek, zupełnie nie spodziewając się, jak cudownie może wyglądać to miasto z wysokości. Cóż, pierwszego wrażenia nie zapomnę nigdy. Sydney jest ogromniaste, ma przepiękną architekturę, mnóstwo zieleni. Zatoka, która zalewa centrum, CBD, cypelki, z których ludzie obserwują codziennie piękne zachody słońca… Widok nie z tej ziemi. Sydney skradło moje serce.
Miejsce drugie, także Sydney, tym razem Opera House. Gdy byłam dzieckiem, bardzo często wracałam do albumu o cudach świata, który kupił przed laty mój tata. Album prezentował nie tylko klasyczne cuda, ale także te naturalne oraz wzniesione przez współczesnego człowieka. Opera była jednym z opisywanych cudownych budowli. Gdy kilkanaście lat później stałam pod tym wielkim gmachem, przez głowę przebiegała mi w kółko jedna myśl – to możliwe! To możliwe, by zobaczyć na żywo gloryfikowany budynek, zabytek, znane miejsce i zachwycić się jeszcze bardziej. Opera przebiła absolutnie wszystko, co widziałam dotychczas, jeżeli chodzi o pierwsze wrażenie. Każde późniejsze spotkanie z nią, czy to w ramach spaceru, obserwowania zachodu słońca, czy podróży statkiem po zatoce – niezmienne. Jest cudowna.
Miejsce pierwsze nie będzie zaskoczeniem. Nie darowałabym sobie przecież wizyty w Australii bez odwiedzin jej rdzennych mieszkańców! Lone Pine to największy na świecie azyl dla koali, w którym mogłam odhaczyć przynajmniej trzy punkty z mojej bucket list: głaskanie kangura, zobaczenie diabła tasmańskiego oraz, przede wszystkim, tulenie koali.
Tak. Tuliłam koalę.
O obcowaniu z naturą muszę rzec jeszcze jedno – przebywając na wschodnim wybrzeżu, człowiekowi udziela się to czyste, lekkie, oceaniczne powietrze. Pomimo często wietrznej i bardzo zmiennej pogody nie byłam w stanie nie dostrzec wyjątkowego piękna Queensland. Woda, piasek, roślinność, zwierzęta… wszystko wydaje się żyć powoli i w absolutnej zgodzie z otoczeniem.
Negatywy
Bardzo subiektywna kategoria. Mój wyjazd nie był zwykłym urlopem – miałam sporo pracy związanej ze zleceniami oraz szkołą, kilka godzin dziennie musiałam więc spędzić przy komputerze. Niestety, Australia chyba freelancerów nie lubi, bo poszukiwanie kawiarni z internetem i prądem (serio) stało się naszym wymuszonym sportem. Co więcej, kawiarenki zamykają się wczesnym popołudniem, a internetu nie doświadczy się na normalnych warunkach nawet w hotelu! Ostatecznie, zanim nie odkryliśmy miejskiej biblioteki, trzeba było zjadać transfer z telefonu, co nie należało do przyjemności, bo to także nietania impreza.
Co dalej?
Australii nie da się zobaczyć w trzy tygodnie. Na samą myśl o tym, ile jeszcze przede mną, przechodzą mnie ciarki. Co z Melbourne? Co z wielką rafą koralową? Co z Lord Howe Island? Na mojej liście jest także Perth, Alice Springs, spędzenie nocy na pustyni, wyspy Oceanii…
Najważniejsze to mieć pretekst i odrobinę cierpliwości. Reszta jest do zrobienia.