Ja i ja. Takie jaja
Zawsze wydawało mi się, że kiedy internet rozwinie skrzydła, to pofrunie w kierunku współpracy.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 11/2016
Mało udzielam się w mediach społecznościowych, za to bardzo dużo czytam. Można powiedzieć, że siedzę sobie cichutko w kąciku i obserwuję, co też ludzie w tym internecie wyrabiają. Wynika to zapewne z tego, że Tata mi zawsze powtarzał: „Więcej myśl, a mniej mów”. Przepisało się to w mojej głowie na różne wariacje, na przykład taką, że zanim się odezwiesz w jakiejś sprawie, to ją najpierw dokładnie obejrzyj, przemyśl, zanalizuj. A dopiero potem, jeśli uznasz, że masz coś konstruktywnego do powiedzenia, to dorzuć swoje trzy grosze. Byle z sensem.
Mało się więc odzywam, ale przyglądam się uważnie. I wydaje mi się, że w internecie pojawia się coraz więcej „ja” a coraz mniej „my”. Oczywiście ludzie współpracują w grupach, osiągają różne cele, ale gdy przychodzi co do czego, to nie reklamujemy naszego wspólnego osiągnięcia, ale swój prywatny, cząstkowy udział. Oczywiście nie uważam, że informowanie o swoim udziale jest złe. Pewnie, że nie jest. Ale priorytetem powinien być sam produkt współdziałania, a nie nasze prywatne ego.
Wynika to chyba z tego, że istnieje jakaś presja społeczna na to, żeby mieć parcie na szkło. Żeby być kimś. A już najlepiej – tym kimś najważniejszym, grającym pierwsze skrzypce. Nikt jakoś nie zastanawia się nad tym, że gdyby wszyscy grali pierwsze skrzypce, to mielibyśmy orkiestrę składającą się z samych solistów. I jakby każdy zaczął w tym samym czasie grać swoją solówkę, to wyszłaby z tego prawdziwie kocia muzyka.
W internecie tej kociej muzyki całkiem sporo. Widzę masę fajnych projektów, widzę ludzi w nich uczestniczących, ale żeby się dowiedzieć, o co w całej sprawie chodzi, to muszę iść i pogrzebać w wyszukiwarce. Bo widzę, że ten narysował kropkę, a tamten kreskę, ale gdzie i na czym? Tego już nikt nie powiedział. I przyznam się Wam szczerze, że czasami, pomimo że jakaś informacja wzbudza moje zainteresowanie, to nie mam czasu na to, żeby się w sprawę jakoś szczególnie zagłębiać. Wydaje mi się, że większość z nas tak ma – jesteśmy bombardowani informacjami od rana do wieczora i musimy je jakość priorytetyzować. Jeśli więc samym uczestnikom projektu nie zależy na tym, żeby go całościowo przedstawić, to mnie samej od razu mniej zależy, żeby się z nim zapoznać.
Tego nas nauczył współczesny internet. Albo dostajemy z grubsza gotową informację, albo nas nie interesuje. I w większości przypadków nie ma w tym nic złego – w sumie to tym, którzy coś wytwarzają, powinno zależeć, żeby dotrzeć z tą informacją do osób zainteresowanych. Są od tego podobno ci wszyscy specjaliści, agenci specjalni i social media ninja, którzy doskonale wiedzą, co, jak i dlaczego. A przynajmniej tak piszą w swoich profilach. Tyle że w końcu nic z tego nie wynika, bo kampanie trzepane pod jeden szablon każdego w końcu znudzą. Nauczyliśmy się przecież, a przynajmniej większość z nas się nauczyła, omijać wzrokiem różne rzeczy – reklamy, lokowanie produktu oraz zapewnienia, że bez czegoś tam nie da się żyć. Albo że jest najwspanialsze na świecie. Stajemy się coraz bardziej oporni na marketingowe sztuczki, za to coraz bardziej łakniemy żywych, prawdziwych ludzkich opinii.
Oczywiście możemy się zainteresować jakimś projektem, bo uczestniczy w nim nasz znajomy. Lubimy znajomego, więc wchodzimy i sprawdzamy, czym się zajmuje. Albo nie lubimy znajomego i trochę perwersyjnie idziemy zobaczyć, czym się teraz chwali. Z założeniem, że to bufon i dmucha balonik, a my idziemy się utwierdzić w przekonaniu, że tak właśnie jest. Ale rozważamy w tym momencie tylko czyjś udział w jakimś przedsięwzięciu, nie samo przedsięwzięcie, które jest koncertem – owszem, zagranym przez różne instrumenty i wielu artystów, ale zagranym wspólnie.
Dziwi mnie trochę, dlaczego nie mamy świadomości grupowej. Duma z czegoś, co osiągnęliśmy wspólnie, może być tak samo wielka, jak z naszych prywatnych, indywidualnych osiągnięć. Może też być dużo większa – bo przecież jedną osobą zarządzać dużo łatwiej, niż zsynchronizować działania całej orkiestry. W takich przypadkach potwierdza się powiedzenie, że sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Kiedy projekt jest fajny, wszyscy kładą nacisk na swój udział, kiedy upada, to „ja tam tylko kreskę narysowałem”. Samo dzieło zaś jest… efektem ubocznym. A słyszeliście, żeby ktoś oceniał przede wszystkim trębacza z trzeciego pulpitu, a nie całość doznania, jakim był koncert symfoniczny?
Marzą mi się czasy, kiedy ta świadomość grupowa stanie się wyznacznikiem współdziałania w internecie. Kiedy zelżeje nieco to parcie na szkło i skrzypcowe solówki. Bo w grupie osiąga się lepsze i szybsze efekty pracy. I wtedy też pojawia się magia, która przemawia do ludzi dużo bardziej niż nachalna autopromocja. Otóż, mając świadomość grupową, zaczynamy mówić „My”. Nasz projekt, nasza firma, nasze osiągnięcie. I brzmi to dużo lepiej niż „Moja kropka i dwie kreski”. Zauważcie, że wszyscy twórcy, którzy odnieśli sukces, używają określenia „My”, a nie „Ja”. Nasz zespół zrobił, stworzył, rozpropagował. My wygraliśmy lub odnieśliśmy sukces. Jeśli czyjeś działanie wyróżnia się w zespole, to zazwyczaj zespół wyróżnia działacza. Nie zaś działacz, sam z siebie, proklamuje się primadonną.
Kiedyś zarzucano Steve’owi Jobsowi, że przypisuje sobie wszystkie zasługi bez względu na to, czy faktycznie przyłożył się do powstania jakiegoś produktu, czy też nie. Ale też na scenie Jobs zawsze używał sformułowania „My w Apple”. Może i był primadonną, ale jego udział w sukcesie firmy nie był głoszony przez niego samego. Weryfikowała go cała firma i wszyscy współpracownicy bez względu na to, czy go lubili, czy nie.
A na koniec weryfikujemy jego udział my – użytkownicy sprzętu Apple. Coraz częściej pojawiają się głosy, że od czasu jego śmierci firma nie jest już taka sama. Że pojawiają się drobne błędy, niewielkie niedogodności, które utrudniają życie fanom nadgryzionego jabłka. Sami wiecie, jakie, w końcu używacie tych sprzętów. A to niestabilny system, a to drenuje się bateria, a to zegarek nie paruje się z telefonem. Niby jeszcze nic, ale… jakby powiało zimnym wiatrem z państw ościennych.
Zarówno sukces, jak i porażkę, grupa przyjmuje po równo. Oczywiście fajniej sukces, oczywiście fajniej zwycięstwo. Ale nawet porażka rozłożona na wszystkich uczestników uderza mniej niż zwalanie winy na jedną osobę.
Spróbujmy więc bardziej doceniać ludzi, z którymi pracujemy. Spróbujmy bardziej cenić cel i jego osiągnięcie, chwalić finalny produkt niż nasze kreski i kropki. Może się okazać, że dotrze on wtedy do większej rzeszy ludzi, a oni sami dostrzegą, że są tam fajne piksele. Nasze piksele. Nasze cegiełki.
Praca w zespole bywa trudna, ale jest warta wysiłku.
Razem można więcej, jak w rodzinie.
Komentarze: 1
Wow… Rowniez coraz wiecej widze tego JA. Wszedzie. Pomijajac juz fakt, ze to JA, widze juz od bardzo dawna. A kiedy zaczynam cos o sobie… no wlasnie, ludzie maja to w dupie, oni to dopiero sa super, albo ich problemy sa wieksze, wazniejsze. Cokolwiek, wszystko jest istotniejsze, nawet jesli tak naprawde w porownaniu z moim czymkolwiek, te ich zajebistosci to dno. 😕 Przywyklem, w zaden sposob mnie to nie rani, robie swoje, jestem soba, olewam ten beton, choc MY, nie mniej jest przyjemne… Fantastyczny tekst Kingo. Milo przeczytac w internetach cos wartosciowego. 👍 Z pozdrowieniami.