#lifehacker – Jak się nie dać ludziom z internetu
Jakiś czas temu zadałam pytanie w internecie. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że dorosłych nie było w domu, a dwa koty i pies nie opanowały jeszcze sztuki wiązania rąk z tyłu na węzeł kapitański.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 3/2017
Kiedyś w internecie zadawało się pytania. Ku ogólnemu zdziwieniu, uzyskiwało się również konkretne odpowiedzi. Za dryf ogólny i wodolejstwo dostawało się po głowie. Taka kultura była tak dziwna, że odzywali się ci, którzy mieli coś do powiedzenia i może jakąś wiedzę na zadany temat. Od dłuższego czasu nie zadaję pytań szerokiej publiczności, ale raz na jakiś czas każdemu trafia się moment słabości. Mój przyszedł w środku nocy i, jak już wspomniałam, nie było obok nikogo, kto mógłby mnie powstrzymać. A szkoda.
Pomyślałam sobie, że w sumie ludzie zadają w internecie pytania, więc muszą to robić w nadziei na uzyskanie odpowiedzi. Wszyscy teraz są tacy światowi, znają się na każdym temacie, robią kariery i znają każdą możliwą szychę. Co sto głów, to nie jedna – pomyślałam. A raczej nie pomyślałam i zrobiłam. Moje ręce zrobiły. Na klawiaturze. I pożałowałam natychmiast.
Śpieszę wyjaśnić – od dłuższego czasu trwałam w martwym zawodowym punkcie. Mój czas, zarówno roboczy, jak i prywatny, był zajęty… pracą. Pracowałam, przychodziłam do domu, pracowałam trochę więcej, spałam, wstawałam i szłam do pracy. I tak całymi latami. Nie przekładało się to ani na rozwój osobisty, ani na fejm i sławę, ani na status finansowy. W pewnym momencie nawet poczucie obowiązku przestało usprawiedliwiać mój oryginalny styl życia. Postanowiłam więc to zmienić jak każdy rozsądny człowiek, który zdał sobie sprawę, że biega w kołowrotku jak zziajany chomik. Dawno już nie szukałam pracy, a rozglądając się wokół siebie, zauważyłam, że zawody i stanowiska jakieś takie dziwne i inne niż przed ostatnim zlodowaceniem, wypadałoby się więc zorientować w sytuacji, czyli zasięgnąć rady mądrych ludzi. Jakiegoś doradcy zawodowego czy innego specjalisty od tych dziwnych czasów. W swojej naiwności sądziłam, że taki doradca profesjonalny to patrzy na to, co masz – wykształcenie, umiejętności, potencjał, a potem, dzięki swojej szerokiej i rozległej wiedzy, wyciąga wnioski i kieruje Cię w odpowiednią stronę. W sumie to on wie, co się dzieje na rynku, jakie są możliwości i perspektywy.
Jak już wspomniałam, założyłam naiwnie, że gdzieś wśród moich znajomych znajdzie się kilkoro takich, co to wiedzą, do kogo iść z sytuacją trudną, chociaż nie beznadziejną. Skracając opowieść – zamiast konkretnych wskazówek, zalała mnie fala motywacyjnego bełkotu, dotyczącego podejmowania decyzji, wsłuchiwania się w siebie i niedziałania pod wpływem emocji. Serio? Założyłabym, że wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą dokładnie, że nie działam pod wpływem emocji. Decyzję już podjęłam, teraz potrzebuję ją tylko zrealizować. A do realizacji potrzebuję konkretów, czyli mięsa. Nie baloników i puchatej waty cukrowej. Jedyną osobą, która odczytała pytanie ze zrozumieniem i udzieliła konkretnej odpowiedzi, była koleżanka moja, Madzia Witkiewicz, pisarka, która z założenia powinna bujać w obłokach, a nie chodzić po ziemi. Niestety w chwili, kiedy dotarła do mnie jej informacja, nie miałam już ochoty gadać z nikim i o niczym. Postanowiłam załatwić sprawę po swojemu, czyli jak zwykle – zgodnie z zasadą, że jak chcesz na kogoś liczyć, to licz na siebie. No to policzyłam.
I pozbyłam się – wszystkiego. I pracy, i działań pozalekcyjnych. I jeszcze miejsca zamieszkania. Bo jak rewolucja, to rewolucja. Nie można zrobić połowy rewolucji, więc trzeba spiąć pośladki, stanąć prosto i zrobić tak, żeby było dobrze.
A co na to ludzie?
Ludzie mają wbudowane określone mechanizmy. Najrzadziej spotykanym jest pozytywne wsparcie. Kiedy słyszą o Twojej sytuacji, to oczywiście jest im niezmiernie przykro, że przechodzisz trudny okres. Bo wypada uronić łezkę lub dwie. Jeśli zaś chodzi o praktyczne, pozytywne wsparcie – no cóż, czapkę na uszy i beret włóż, jak mawialiśmy w szkole podstawowej. Warto więc przygotować sobie zestaw odpowiedzi na najbardziej popularne pytania, z którymi możecie się spotkać.
- I co Ty teraz będziesz robić?
Na początku mojego pobytu w UK poznałam kolegę, który miał na to świetną odpowiedź: „Żyć. Z jedzenia i picia najpewniej!”.
- A co, jak Ci się nie uda?
Słońce nie wstanie rano, roztopią się lodowce, a głos z nieba każe zbudować Arkę i płynąć na wschód.
- Boisz się, że nie znajdziesz pracy i wylądujesz pod mostem?
Mam dwie ręce, dwie nogi, dwoje oczu i głowę na karku. Wszystko zależy od tego, jakie masz oczekiwania. Ja nie mam żadnych, pracę więc znajdę zawsze.
- A co, jak zmienisz wszystko na gorsze?
Jakby nigdy nie było gorzej, to nie wiadomo byłoby, kiedy jest lepiej. Zmiana jest zawsze na lepsze, w najgorszym przypadku nauczysz się, czego nie robić w przyszłości.
- Nikogo tam nie znasz, kto Ci pomoże?
Tutaj znam sporo ludzi i jakoś nikt nie wyrywał się z pomocną dłonią. Różnica jest wyłącznie teoretyczna.
- Mogę Ci jakoś pomóc? W zasadzie nie mogę pomóc, ale pytam, dla przyzwoitości.
Dla przyzwoitości – nie przeszkadzaj.
- Mogę Ci jakoś pomóc? Tak naprawdę nie chcę Ci pomóc, najbardziej ucieszyłoby mnie, gdybyś wylądowała pod mostem, ale pytam, dla przyzwoitości.
Dla przyzwoitości – nie dzwoń do mnie więcej.
- Mogę Ci jakoś pomóc? Opowiedziałbym Ci, jak wspaniale daję sobie radę i o wakacjach w Mozambiku, i o nowym samochodzie, i jeszcze o złotym słoniu na łańcuchu.
Jeśli zdecyduję się założyć gabinet terapeutyczny, będę Cię kasować za godzinę, która trwa 45 minut.
Zapewniam Was, że użyłam każdej z tych odpowiedzi, walczyłam z informacjami o ciężkich czasach, o tym, że pracy nie ma, że Brexit, że gradobicie i najlepiej siedzieć cichutko, jak mysz pod miotłą. Miotła jeszcze by się znalazła, ale myszy nie ma w domu. Jest koza, bardzo uparta. I właśnie dlatego piszę ten artykuł w przerwie pomiędzy pakowaniem pudełek, które naniosłam do domu z pobliskiego supermarketu. A kiedy Wy będziecie go czytali, będę bezrobotna i na walizkach. Takie kwiatki.
Niniejszym dziękuję dwóm hrabstwom – Oxfordshire i Warwickshire – za to, że były moim domem przez ostatnie 11 lat. I witam Dorset – jako nowy dom, inny świat i szeroki potencjał dla zmiany. Jak będzie, tak będzie, ale na pewno będzie ciekawie.
Polecam ten styl.
Komentarze: 2
Szczerze gratuluję!
Dla mnie to właśnie takie teksty są kopalnią motywacji, a nie tzw. “samopomoc przyjaciół i rodziny”. Choć może to trochę smutne…
Na pewno będzie ciekawie. Też się zmagałem z takimi problemami w Londynie. Dałem radę a nie było łatwo, ale mam dwie ręce, łeb na karku i trochę umiejętności. Dziś mam pracę marzeń. W zasadzie tylko jedno, unikam Polaków w UK jak ognia. Zasada „nikt ci tak nie doj#%@^ jak rodak za granicą sprawdza się w 100%”. Oczywiście pewnie są też wspaniali ludzie, ale to zaledwie promil emigracji.