Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu #wstydźsię

#wstydźsię

0
Dodane: 7 lat temu

Gdyby kursor godzinami migający na ekranie umiał mówić, ten tekst nie potrzebowałby ani jednego wystukanego na klawiaturze słowa.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 5/2017


Kawa dawno się skończyła, bo do napisania felietonu zasiadłam z samego rana. Towarzyszy mi więc wspomnienie kawy i wspomnienie motywacji. W tle ostatni album, Leonarda Cohena – „You want it darker”, który świetnie wpisuje się w klimat opowieści. Staram się ją poukładać w głowie od kilku dni. Na początku wydawało mi się, że dokładnie wiem, co chcę napisać. Potem ogarnęło mnie zwątpienie. To wyuczony przez Internet (proszę mi nie poprawiać tej wielkiej litery, jest tutaj niezbędna) odruch, broniący autora przed poruszaniem poważnych tematów.

Takie rozważania się nie sprzedają, klikalne też specjalnie nie są, a przede wszystkim – męczą biednego czytelnika intelektualnie. Wyrażanie poważnej opinii bywa też niebezpieczne, jeśli ta opinia nie zgadza się z aktualnie obowiązującym trendem politycznym, religijnym czy chociażby społecznym. W dzisiejszych czasach każdego można obrazić. Zupełnie jak z wierszykiem o murzynku Bambo, który z upodobaniem deklamowałam jako dziecko. Bardzo mi się Bambo podobał, bo mieszkał daleko, ale był taki sam jak wszystkie dzieci. Wydymał buzię i nie chciał się kąpać. Dowiedziałam się z niego między innymi, że wszyscy ludzie są podobni w środku, pomimo tego, że różnią się wyglądem. Żyłam w tym złudnym przekonaniu do czasu, kiedy kilka lat temu dowiedziałam się w Internecie, że „Murzynek Bambo” to rasistowska bajka i należy jej zabronić. Tego zabronić. Tego całego rasizmu, który aż kipi i buzuje w niewinnym wierszyku autorstwa niejakiego Tuwima. Sam Tuwim powiedziałby zapewne: „Całujcie mnie wszyscy w d…”. Polecam wyszukać tę frazę w Google, dołączając do niej nazwisko znamienitego autora. Rzecz sprowadza się do tego, że ludzie pozbawieni kulturowych ograniczeń nie zawsze na czas dostrzegają, że to, co dla nich jest niegroźnym żartem, dla innych może być ideologiczną kwestią życia i śmierci. Na przykład dla wieśniaków, żydów, śmieciarzy, murzynków lub Cyganów. Pardon mi – Romów. Do niepoprawnych politycznie powiedzonek lub żartów można podejść w dwojaki sposób. Zignorować albo obruszyć się i wytoczyć najcięższą armatę. Rozpocząć dżihad, zwołać zebranie Ku Klux Klanu lub wierzgającego delikwenta ustawić pod pręgierzem na środku wsi. Dobrze, że podkład muzyczny zmienił się na „Imagine” Johna Lenona, bo już zaczęłam się nieśmiało modlić, żeby wszyscy zrozumieli powyższe zdanie we właściwy sposób.

Odnoszę wrażenie, że społeczeństwo staje się nieco autystyczne. Autystycznie uwarunkowane. Do tego też można się przyczepić merytorycznie. Bo jakże to – autystyczne? Autyzm to choroba i nie można sobie nią twarzy wycierać! Może w takim razie wysoko funkcjonujący Asperger? Też nie? To do czego wolno porównywać, skoro nie do białego, nie do czarnego, nie do różowego i nie do zielonych kropek? W języku przyjęło się stosować porównania. Na przykład w przypadku Aspergera mówimy o takich cechach jak nieumiejętność nawiązywania poprawnych relacji interpersonalnych, niemożność interpretacji wyrazu twarzy czy tonu głosu, problem z rozumieniem informacji podanych nie wprost i wyobrażenia sobie potencjalnych konsekwencji podejmowanych akcji. Brzmi znajomo? Dla mnie – zupełnie jak obraz internetowego flejmu, w którym ktoś nie zrozumiał przenośni albo hiperboli, ktoś nie domyślił się sensu, a na koniec – kogoś zwolnili. Jeśli już jesteśmy przy kwestiach zdrowotnych, to nie ważcie się nikogo nazywać debilem, imbecylem czy idiotą. To nic innego jak stosowane kiedyś terminy psychiatryczne, określające upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim, umiarkowanym i ciężkim. A zakładam, że w większości nie jesteście psychiatrami, więc nie Wam oceniać czyjąś kondycję umysłową.

Cóż, mleko się wylało. Nie mieliście złych zamiarów, dotknął Was atak głupawki. Zażartowaliście niewinnie w sieci, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Ta sytuacja może rozwinąć się w dwojaki sposób, w zależności od tego, w jakim nastroju jest Internet. Jeśli jest w nastroju wybaczającym, to możliwe, że pośmieje się razem z Wami. Jeśli zaś jest pierwszy poniedziałek miesiąca po pełni księżyca i Internet ma kaca, to możecie stracić pracę. Jak Justine Sacco. Ta słynna Pani, która zażartowała, że nie dostanie AIDS, bo jest biała. Jeśli chcecie wiedzieć, co się stało potem, musicie koniecznie przeczytać książkę Jona Ronsona „#WstydźSię”, którą przygotowało dla Was wydawnictwo Insignis.

Tak, ten cały wstęp powstał dlatego, że usiadłam i przeczytałam. Od deski do deski. W tle leci teraz „The Sound of Silence” w interpretacji Disturbed. Polecam znalezienie na YouTube teledysku i obejrzenie przed kontynuacją lektury.

Chciałam napisać coś w stylu popularnonaukowej rozprawki na temat publicznego linczu. Nawet nie to, że chciałam – uważałam, że tak powinnam. Umiarkowany tekst, bez brania stron. Jednak nie potrafię. Nie potrafię, bo jestem zła. Wkurzona. Gniewna.

Nie to, że mogę powiedzieć o samej sobie, że Internet mnie publicznie napiętnował. Zdarzały się flejmy i flejmiki, raz ktoś rzucił o mnie: „tępa dzida” i kilka osób zrugało mój artykuł na Wirtualnej Polsce. Nic specjalnego – ani mnie to ziębi, ani grzeje. Czy Internet mnie zawstydził? Owszem. Wstydziłam się za niego wielokrotnie w czasie mojej sieciowej kariery. Powiedziałabym, że jesteśmy jak zwierzęta, ale to nie byłaby prawda, bo zwierzęta nie atakują dla rozrywki. Ludzie – owszem. W dzisiejszym modelu społecznym mamy niewiele możliwości wyrażania szczerej opinii, bo każdego można urazić. Przekonało się o tym dwóch Panów, którzy żartowali na konferencji informatycznej z dużych dongli. Nie spodobało się to pewnej Pani z kompleksami. Jedno wrzucone do Internetu zdjęcie spowodowało, że… przeczytajcie, koniecznie przeczytajcie, co ma na ten temat do powiedzenia Jon Ronson.

Wydaje nam się, że reguły obcowania w przestrzeni wspólnej udowadniają, że znajdujemy się na zupełnie innym poziomie ewolucji niż wtedy, kiedy stawiało się na środku miasta pręgierz albo wymierzało publicznie baty. Albo wtedy, kiedy innych i mniej uprzywilejowanych wyganiało się na arenę, by „uczciwie” powalczyli sobie z lwami. Nie wspominając już o publicznych egzekucjach, kiedy głowy spadały, nogi drgały, a tłum wiwatował uradowany. Bo, jak powiadają, tego ludowi trzeba – chleba i igrzysk. I tak było od dawien dawna – kiedy lud się burzył, zapewniało mu się jakąś rozrywkę, dla świętego spokoju. Dzisiaj tę funkcję pełni internetowy lincz, a możni tego świata – firmy i korporacje, w ramach dbania o dobre imię – dostarczają sieciom społecznościowym niewolników na pożarcie.

Zastanawialiście się kiedyś, co czulibyście, gdyby za głupi internetowy żart tłum zażądał Waszego zwolnienia z pracy? Gdyby osądzono Was i skazano w wirtualnym świecie bez możliwości obrony i apelacji? Gdyby każdy komentarz, jaki poczyniony został na Wasz temat, wypalał się w rzeczywistości jak szkarłatna litera? Albo odwrotnie – gdyby każdy Wasz komentarz poczyniony na temat innej osoby robił jej najzupełniej realną krzywdę? Bo krzywda w publicznym linczu jest realna. Czasem wina jest jasna, czasem wyolbrzymiona, a czasem – po prostu nie istnieje. Lincz staje się wtedy zwykłą cyberprzemocą, przed którą ofiara nie może się nawet bronić. I ta krzywda jest Waszą winą. No ale przecież nie dosłownie Waszą, bo w tłumie rozkłada się odpowiedzialność. Tłum kieruje się innymi zasadami, jednostki zarażają się od siebie agresją i zapalczywością. Wyładowują własne frustracje, bo w końcu mają usankcjonowany obiekt i przyzwolenie społeczne. Wszystko, co robią, robią w obronie dobra, idei, przekonań. A wokół nich są inni, którzy myślą i czynią podobnie. Po linczu pojawia się pytanie – czy przestępca może w jakikolwiek sposób odkupić swoją winę? Nie uważacie przypadkiem, że odkupienie to strasznie mocne słowo? Przyjęło się, że Internet należy przeprosić bez względu na to, czy czujemy się winni, czy nie. Musimy się kajać i żebrać o wybaczenie. A Internet oceni, czy się nam ono należy, czy nie. Oznacza to, że tłum na trybunach pokaże kciukiem w górę albo w dół. A potem będzie dyskutował o szczegółach i o tym, jak pięknie lwy rozdzierały ludzkie członki. Nie wydaje mi się to szczególnie sprawiedliwe, raczej puste i bezduszne. Bo musimy sobie uświadomić, że lincz to nie rozrywka. Konsekwencje tego, co robimy w Internecie, są jak najbardziej realne. Ktoś może stracić pracę, rodzinę, nawet umrzeć. I co wtedy? To nie ja, proszę Pana, to on?

Kiedy zastanawiałam się nad tym artykułem, wpadł mi w oko pewien wątek. Wątek lekarki i katoliczki – Maliny Świć. Naprawdę młodej dziewczyny o zdeklarowanych i kontrowersyjnych poglądach dotkniętej zespołem Turnera. Poczytałam trochę i nie mogę powiedzieć, że zgadzam się ideologicznie z jej opiniami, mogę za to powiedzieć, że je rozumiem. To, czego nie rozumiem, to fakt, że horda rozsierdzonych ludzi zażądała zwolnienia jej z pracy, bo wypowiada się przeciwko aborcji, przeciwko antykoncepcji i w obronie lekarzy stosujących tzw. klauzulę sumienia. Mam na ten temat swoje własne poglądy. Uważam, że wspólna przestrzeń powinna być politycznie, ideologicznie i religijnie czysta. Lekarze, którzy nie chcą oddzielać religii od wykonywanego zawodu, powinni pracować w szpitalach i ośrodkach religijnych i leczyć pacjentów o takich samych przekonaniach, przy użyciu metod dozwolonych dla tej grupy. Weźmy na przykład Świadków Jehowy, którzy nie uznają transfuzji. Nie wyobrażamy sobie przecież, że lekarz taki odmawia wykonania zabiegu na pacjencie, bo zabraniają mu tego przekonania religijne. Co innego, jeśli placówka prowadzona jest przez Świadków Jehowy i świadczy usługi wiernym. Wtedy jedna i druga strona przyjmuje bez zastrzeżeń zakres dostępnych metod leczenia i nie ma żadnej kontrowersji. Wracając jednak do meritum – na stosowanie klauzuli sumienia pozwala pani Świć… ustawa o zawodzie lekarza. Nikt nie ma więc prawa żądać jej ukarania, a tym bardziej zwolnienia, bo nie łamie ona żadnego prawa. Sieciowy hejt jest tu zwykłym linczem i wywieraniem nieuzasadnionej presji na pracodawcę. W przypadku, gdyby ten ugiął się przed żądaniami tłumu spragnionego rozrywki, młoda kobieta, która w życiu walczyła już z wystarczającą ilością przeciwności, miałaby poważne problemy ze znalezieniem kolejnej pracy, bo zła prasa podąża za człowiekiem. A wystarczy przecież zapytać, czy lekarz, u którego zamierzamy się leczyć, podpisał klauzulę sumienia i nie korzystać z usług tych, których przekonania religijne nie idą w parze z naszymi przekonaniami. To tylko jedna, niewielka historia z naszego podwórka, która pojawiła się przed moimi oczami zupełnie przypadkiem.

Jeśli chcecie wiedzieć, do jakich tragedii mogą prowadzić internetowe lincze, koniecznie przeczytajcie książkę „#WstydźSię”. Dowiecie się z niej o tym, jak wyglądają obie strony medalu, jakie są prawdziwe konsekwencje zarówno dla dotkniętych tym procederem, jak i tych, którzy go stosują. Książka jest świetnie napisana i doskonale przetłumaczona, fantastycznie się czyta. Zawiera też sporo interesujących informacji historycznych i szczyptę psychologii tłumu. Warto, bo opowiada o świecie, w którym żyjemy.

I bardzo Was proszę, nie linczujcie ludzi w sieci. Zazwyczaj nie wiemy o nich wszystkiego, a szybko wydany wyrok trudno odkręcić. Nie wylewajmy swoich frustracji, nie podążajmy za tłumem jak ogłupiałe owce. Starajmy się zdystansować i zrozumieć. Nie oznacza to, że mamy nie reagować, gdy wokół nas dzieje się coś złego. Oznacza to, że ferowanie wyroków powinniśmy pozostawić sędziom, którzy mają obiektywnie rozpatrywać sprawę, bez poddawania się niepotrzebnym emocjom.

Książkę polecam.

★ #wstydźsię →

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .