Kalendarz – jak Cię widzą, tak Cię piszą
Przeczytałam kiedyś felieton o kalendarzu. Nie dam sobie głowy uciąć, ale jego autorem był chyba Jakub Chabik, a zamieszczono go na łamach któregoś z archiwalnych wydań Computerworld. Niestety, pamięć już nie ta, trudno mi więc autorytatywnie stwierdzić, czy powyższe to prawda, jako że tytułu owego tekstu nie pamiętam. Jeśli zamierzacie go szukać, to celujcie w wydania sprzed 15 lat. Nie będę streszczać całości, bo nie jest istotna, powiem tylko, że chodziło o prestiż. Prestiż studenta.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 4/2018
Zarówno w amerykańskich, jak i angielskich placówkach edukacyjnych, większość uczniów i studentów otrzymuje coś w rodzaju „kalendarza ucznia”, zwanego potocznie agendą. Nie ma w tym nic niezwykłego – szkoły uważają, że jest to niezbędna pomoc dydaktyczna, pozwalająca uczyć organizacji i porządku już od najmłodszych lat. Kalendarz taki, odpłatnie albo nieodpłatnie, pobiera się w dziekanacie czy sekretariacie i już. Warto również powiedzieć, że system szkolnictwa wyższego dzieli się na undergraduate level (w wielkim zaokrągleniu nasz licencjat, czyli studia pierwszego poziomu) i postgraduate level (coś w rodzaju naszych studiów magisterskich, czyli studia drugiego poziomu). Powyższe należy przyjmować w cudzysłowie, wszelkie odstępstwa od tej reguły nie mają jednak znaczenia dla tego felietonu.
Mamy więc historię studenta, który właśnie zaczyna studia postgraduate. Udał się do dziekanatu i stanął przed wyborem kalendarza – takiego z plastikową okładką lub ze skórzaną. Wybrał plastikową, bo wydała mu się bardziej odporna na zniszczenie. Po powrocie do akademika koledzy patrzyli na niego ze zdumieniem i wyjaśnili, że te plastikowe są dla studentów undergraduate, a jemu, jako wyższej klasie studenta, przysługuje skórzana okładka. Lokalny koloryt.
Felieton ten dał mi w swoim czasie dużo do myślenia i wywołał sporo dywagacji na temat wartości, postrzegania i oceny. Wszyscy wiemy, że nie należy oceniać książki (a w tym przypadku kalendarza) po okładce. Czy jednak ta zasada broni się w rzeczywistym, pozbawionym filozoficznych idei, świecie? Chyba jednak nie bardzo. Jesteśmy postrzegani nie do końca przez pryzmat naszej wartości wewnętrznej czy intelektualnej, bo tym, co jako pierwsze rzuca się w oczy, są fatałaszki. Pozawalają one nieznajomemu rozmówcy szybko i sprawnie zakwalifikować nas do określonej grupy społecznej i traktować nas zgodnie z wytycznymi ustalonymi dla tej klasy. Oznacza to, że lekarz ma wyglądać na lekarza, manager na managera a fizyk na Einsteina. Gdy warunki właściwych atrybutów nie są spełnione, skonfundowany rozmówca poświęca dużo czasu na ciągłe analizowanie naszego statusu i skutkiem czego – wcale nas nie słucha.
Jeśli chodzi o mnie, mam zupełnie odwrotnie. Nie interesują mnie walory zewnętrzne – ani te wrodzone, ani dodane. Spotykając człowieka, koncentruję się na tym, co mówi i w ten sposób klasyfikuję go do określonej szuflady. Kwestia okładki jest dla mnie tak abstrakcyjna, że aż nie mieści się w głowie. Trudno mi przyjąć, że człowiek może być bardziej skupiony na czyimś zegarku, butach, aucie czy telefonie, niż na samym człowieku i na tym, co ma do przekazania i zaoferowania. Z drugiej strony rodzi to sytuację, w której niczego nie trzeba mieć w środku – wystarczy sama wartość dodana – ludzie bez wahania zaakceptują niczym niepoparte twierdzenie, że jesteś lekarzem albo prawnikiem, pod warunkiem, że będziesz na niego wyglądał. I to jest naprawdę przerażające.
Nie wydaje mi się, że ten rodzaj percepcji można w jakiś sposób zmienić, zwłaszcza w dzisiejszych czasach trzeba nauczyć się z tym żyć. Nie jest to rozwiązanie perfekcyjne, bo dużo fajniej jest zasłużyć na uznanie własną pracą niż zasobnością portfela. Dobrze by było, żeby rekruterzy zatrudniali tych, którzy coś wiedzą zamiast tych, którzy wyglądają, jakby coś wiedzieli. Jednak w porażającej liczbie przypadków ilość realnej wiedzy i umiejętności ma się nijak do tego, jak działa ludzka percepcja.
Możemy się oczywiście buntować i walić głową w mur, w końcu będziemy jednak musieli przyjąć, że mur jest znacznie trwalszy od naszej głowy, a przy tym, co niektórym umyka, jest mu wszystko jedno. Pozostaje nam więc wybieranie skórzanego kalendarza z nadzieją, że woda sodowa nie uderzy nam do głowy. To droga na skróty, która być może pozwoli nam oszczędzić sporo czasu, który przeznaczylibyśmy na tłumaczenie i udowadnianie, że nie jesteśmy wielbłądem ani antylopą. Na co dzień nie musimy się katować, kiedy jednak mamy ważną sprawę do załatwienia czy cel do osiągnięcia, powinniśmy wyglądać tak, żeby nie konfundować naszego rozmówcy i nie powalać mu zagubić się w otchłani rozważań na temat tego, czy jesteśmy sobą.
Nie podoba mi się ta perspektywa i najchętniej stworzyłabym prawo, które nakazywałoby rozstrzyganie ważniejszych spraw z zamkniętymi oczami. Wtedy jedynym kryterium oceny byłoby to, czy człowiek ma coś do przekazania, czy też nie.
Temat powyższy dość często odwiedza pole moich rozważań, kiedy obserwuję zachodnią rzeczywistość. Ale to już zupełnie inna opowieść, na zupełnie inną okazję.
Część z Was zapewne przyzna, że w tej historyjce można znaleźć i ziarenko prawdy, i morał. Znajdą się też zapewne tacy, którzy nazwą to bzdurą. Zawsze jednak warto zatrzymać się na chwilę i spojrzeć obiektywnie, zarówno na siebie, jak i na rzeczywistość dookoła. Żyje się wtedy łatwiej, chociaż niekoniecznie bezstresowo.
Polecam regularne treningi w wyglądaniu na samego siebie.
Pozdrawiam
Komentarze: 1
Nie lubię ubierać się na pokaz, preferuję znoszone i wygodne ciuchy ale prowadząc firmę 30 osobową wiele razy spotkałem się z pytaniem “którędy do biura” od różnej maści przedstawicieli oraz niektórych klientów…
Podobnie jak w artykule bawi mnie a równocześnie przeraża – brak wiedzy i kompetencji ukryty za białym kołnierzykiem w Fordzie Mondeo.