Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Młot na muchy

Młot na muchy

1
Dodane: 5 lat temu

Zaczęło się jak w MacHeiście, skończyło rozgnieceniem kilku much. Na palcach jednej ręki można policzyć przejawy szczerego entuzjazmu ze strony publiczności.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 10/2018

Dla macuserów z mojego pokolenia oglądanie konferencji Apple to niemal religia. Pomimo tego, że z roku na rok coraz mniej emocji towarzyszy temu rytuałowi, o wyznaczonej godzinie zasiadamy przed ekranami, by raz jeszcze połączyć się kolektywną świadomością wyznawców Apple.

W ostatnich latach Apple musiało zmierzyć się z licznymi trudnościami wynikającymi ze śmierci Steve’a Jobsa. Przede wszystkim chcąc uniezależnić nowy wizerunek firmy od twarzy charyzmatycznego przywódcy, musiało wprowadzić okres karencji na wszystko, co się z nim wiązało w oczach użytkowników. Żadnego „I jeszcze jedno”, żadnego zaburzania rzeczywistości. Żadnych charakterystycznych gestów. Jego następcy musieli pokazać, że nie próbują kopiować największego czarodzieja naszych czasów. Oczywiście odbiło się to na magii konferencji, które z objawień stały się zwykłymi listami zakupów. Poprawne i merytoryczne, ale bez duszy. Z czasem Apple znalazło sposób na wprowadzenie Steve’a Jobsa na scenę, bez silenia się na zbędne gesty i wystawiania na odstrzał prelegentów. Wystarczy wspomnieć na początku, że konferencja odbywa się w auli imienia Steve’a Jobsa i tradycji staje się zadość.

Tym razem jednak Apple uraczyło nas oryginalnym wstępem rodem z MacHeista, a następnie wyświetliło na ekranie Macintosha. Najwyższy symbol… wszystkiego. Symbol rewolucji o niespotykanym kalibrze. Symbol ducha Apple.

Jeśli nawiązujemy do wydarzenia, które przeszło do historii i na liście kultowych wydarzeń świata technologii do dziś zajmuje miejsce numer jeden, to mamy moralny obowiązek stanąć na wysokości zadania. Najwyraźniej jednak ktoś w Apple myśli inaczej. Może wziął sobie za bardzo do serca filozofię „Think different”? Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by znakiem przełomu firmować przenoszenie na kolejny poziom, ale należą mu się za to ciężkie galery albo dożywocie w kamieniołomach. Zwłaszcza że konferencja była co najwyżej średnia i to w dolnej skali owej średniości.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że żadna firma nie dokonuje przełomów dwa razy do roku i Apple nie jest tu wyjątkiem. Czasem trzeba po prostu udoskonalić istniejący już produkt, czasem trzeba wyciągnąć, co się da z technologii obecnej na rynku. Wypada natomiast dostosować otoczkę wydarzenia do jej rangi i prezentowanej treści. W tym przypadku Apple poszło po bandzie, zabijając muchę młotem, ożywiając ją i ponownie zabijając.

O ile Tim i Phil sprawili się relatywnie poprawnie, poza wielokrotnym powtarzaniem tych samych informacji, o tyle prezydent American Heart Association – Dr Ivor Benjamin, bez żenady odczytywał co drugie słowo z umieszczonego na brzegu sceny promptera. Słuchanie osoby, która co chwilę przerywa kontakt wzrokowy z widzem, jest bardzo trudne i sprawia, że większość przemowy wcale nie dociera do słuchaczy. Nie lepsza była Lisa Jackson, opowiadająca o polityce recyclingu, której fatalnie dobrana garderoba zupełnie odwróciła uwagę od interesujących informacji, m.in. na temat przedłużania żywotności produktów Apple poprzez udostępnienie najnowszego systemu dla urządzeń tak starych, jak iPhone 5S. Może przyszłoby nam wtedy do głowy, że ten ruch spowoduje gwałtowny przyrost urządzeń używających najnowszego iOS, przynajmniej w statystykach. Reszta prezentacji to głównie informacje techniczne. Wielokrotne powtarzanie zwrotu „bionic chip” sprawia, że cała futurystyczność nazwy staje się po prostu męcząca. A na koniec nie należy zapomnieć o dwóch stałych punktach programu.

Jeśli przyjrzeć się temu, na czym skupiają się dzisiejsze konferencje, można by dojść do wniosku, że głównymi zastosowaniami telefonu jest robienie zdjęć, oczywiście lepszych w każdej kolejnej generacji sprzętu i granie w gry – ponownie – za każdym razem bardziej wymagające i rozbudowane. Do tego służą genialne ekrany i ultraszybkie procesory – by zrobić fotkę i zabić trochę czasu, pykając w wirtualną strzelankę. Na osłodę dostaniemy większy ekran. Będzie nam potrzebny, jeśli postanowimy sprzedać rogówkę, żeby sprostać wymaganiom cenowym producenta. I to w zasadzie tyle.

Prawdziwą sztuką jest zrobienie z takiej treści pełnometrażowej prezentacji.

Nie zrozumcie mnie źle – kocham Apple całym sercem. Żadna inna firma nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom użytkowników w sposób, w jaki robi to Apple. Odnoszę jednak wrażenie, że bez kapryśnego i despotycznego Jobsa, Apple dryfuje niebezpiecznie w kierunku populizmu i to takiego „Made in China”. Oferta Apple traci w tej chwili przejrzystość, wbrew wyraźnym zaleceniom Steve’a. Zwykły użytkownik pogubi się w Apple Store dokładnie tak samo, jak w sklepie każdej innej marki. Podejrzewam, że największą rolę odgrywa w tym nacisk akcjonariuszy, którzy oczekują, że firma dostosuje się do rynku, na którym królują emotikonki, zdjęcia i gry. Skutkiem czego, kilka zdań zostaje nadmuchanych do rozmiaru XXL i powtarzanych po wielokroć, do znudzenia.

Nie oczekuję rewolucji za każdym razem, kiedy siadam przed ekranem, by zobaczyć, co słychać w Apple. Oczekuję jednak wizerunkowej i merytorycznej uczciwości. A przede wszystkim tego, że pozwoli mi zachować piękne wspomnienia o prezentacjach, które przeszły do historii. Firma o kalibrze i tradycji Apple nie musi dmuchać baloników i zabijać much wielkimi młotami.

Może po prostu powiedzieć, że ulepszyli to i owo, a wielkie wejścia zostawić na wyjątkowe okazje.

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 1