Pocztówka z Hongkongu: Człowiek iMagazine zamieszkał w Azji
Przed rokiem zamieszkałem w Hongkongu. Było to najbardziej dynamiczne 12 miesięcy w życiu, a nadużywane przez domorosłych coachów i doradców wyrażenie „wyjść ze strefy komfortu” nabrało dla mnie realnego znaczenia.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 9/2018
Do wyjazdu narzekałem na tłumy w kluczowych dzielnicach większych polskich miast. Dziś mieszkam w jednym z najgęściej zaludnionych obszarów na świecie. Według Wikipedii w hongkońskiej dzielnicy Kowloon mieszka 43 tys. osób na km2 (ogółem 2,4 mln). Gdy odwiedzam Polskę, przez pierwszych kilka dni nie mogę wręcz nacieszyć się przestrzenią i wielkością osobistej strefy, jaką dysponuję. I nigdy już nie powiem, że w warszawskim metrze czy tramwaju panuje tłok.
Nigdy nie miałem się za mistrza kuchni, ale kilka dań (i nie zaliczam do nich jajecznicy) potrafiłem z sukcesem przyrządzić w domu. Od roku nie ugotowałem nic ponad wodę na makaron, a dzięki jedzeniu na mieście odzyskałem setki godzin życia. I wcale nie przeznaczam ich na stanie w korkach, o czym wkrótce. U źródeł jedzenia na mieście czy też w uniwersyteckich stołówkach (pracuję na uczelni) leży jeszcze jedna przyczyna – „zachodnie” produkty kupić można jedynie w drogich supermarketach, a nie opanowałem kantońskiego na tyle, by kupować na bazarkach, śniadanie czy obiad na mieście są więc zwyczajnie tańsze. Gdy odwiedzam dom rodzinny w Polsce czy znajomych, ochoczo przejmuję dowodzenie w kuchni. Brzmi to jak problem pierwszego świata, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek zatęsknię za przygotowywaniem sobie posiłków.
W Polsce mieszkałem w różnych warunkach – od studenckich pokoików na głębokim Mokotowie, po wille w podwarszawskich gminach leśnych. Zawsze jednak twardo trzymałem się zasady, by cały mój istotny dobytek mieścił się w kilku walizkach (dlatego nigdy nie posiadałem chociażby iMaca). W Hongkongu udało mi się zminimalizować liczbę walizek do trzech. Przez ostatni rok mieszkałem w module oferowanym przez uczelnię na kampusie, który liczył sobie całe 15 m2. Od września przewiduję upgrade do studia na mieście o powierzchni 20 m2. Tyle przestrzeni, że nie wiem jeszcze, co zrobię z tymi pięcioma metrami. Odsuwając żarty na bok, Hongkong trapi poważny problem mieszkaniowy. Ceny wynajmu nieruchomości są wywindowane ponad miarę, a przyczyną tego faktu wcale nie jest brak miejsca, a polityka rządu. W Hongkongu wszystkie grunty należą do państwa, które wynajmuje je deweloperom na 50 lat w drodze aukcji. Jakby tego było mało, ponad 75% powierzchni tego polis to chronione tereny zielone – góry, dżungla – których zgodnie z prawem nie można zabudować. Tymczasem po drugiej stronie granicy, w Chinach kontynentalnych, fundusze inwestycyjne i multimilionerzy ostrzą sobie zęby na możliwość legalnego zainwestowania juanów poza krajem. Wybór często pada właśnie na rynek nieruchomości w Hongkongu i branżę hazardową w Makao (specjalnych regionach administracyjnych, z własną walutą i w pełni wolnorynkową gospodarką). Właśnie ta mechanika sprawia, że ceny nieruchomości osiągają zawrotne sumy, np. w tym roku padł kolejny rekord – za samą działkę pod wysokościowiec (innych budynków w Hongkongu praktycznie się nie buduje) zapłacono ponad 2 mld dolarów.
Centrum handlowe jest integralną częścią tkanki miejskiej. Z powodów opisanych powyżej warunki mieszkaniowe wielu Hongkończyków są dla nas trudne do wyobrażenia – dzielenie mieszkań z innymi rodzinami, wynajmowanie kapsuł mieszkalnych, budowanie nielegalnych struktur mieszkalnych na dachach, a nawet spędzanie nocy w McDonald’s. Z pomocą przychodzą galerie handlowe, w których można się ochłodzić, zjeść i zrobić zakupy. Mieszkańcy Hongkongu uwielbiają robić zakupy! Centra handlowe oferują dobra i usługi na każdą kieszeń, znajdziecie tam przysłowiowe torebki za 50, 500, 5000 i 50 000 dolarów hongkońskich (HKD). By dostać się do większości stacji metra, które jest w polis podstawowym środkiem transportu, zwykle trzeba przejść przez galerię handlową. Codziennie mijam np. Apple Store w jednej z galerii, gdy zmierzam do metra, co akurat cieszy oko macusera. Galerie handlowe są więc w Hongkongu równie istotne, co tereny zielone i parki narodowe – cel weekendowych wypadów, o którym napiszę więcej innym razem. W Polsce unikałem galerii jak ognia, tam musiałem się z nimi zaprzyjaźnić, nie mając innego wyjścia.
Ostatnie 12 miesięcy zredefiniowało moje rozumienie przestrzeni, zarówno tego, ile miejsca realnie w danej chwili potrzebuję do życia oraz tego, jak wydajnie można zaprojektować przestrzeń miejską, by pozwalała ona na codzienne przemieszczanie się milionów ludzi. Połączenie metra, autobusów, promów i tanich taksówek sprawia, że poruszanie się po Hongkongu jest nie tylko możliwe, ale nawet przyjemne.
Chciałbym, by ten tekst był pierwszym z serii „Człowiek iMagazine w Hongkongu”. Jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej na temat kultury, gospodarki czy technologii w chińskich metropoliach, piszcie na l.mirocha@imagazine.pl z propozycjami tematów. Wierzę w siłę społeczności i crowdsourcingu!