Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Zegarek kazał mi tak zrobić

Zegarek kazał mi tak zrobić

4
Dodane: 5 lat temu

Przez ostatni miesiąc utykałam z uśmiechem na ustach. Gdy pytano mnie, co się stało, odpowiadałam, że „Zegarek kazał mi tak zrobić”.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 12/2018

Oczywiście powyższe stwierdzenie trzeba wziąć pół żartem, pół serio – głowę na karku mam, mogłam się nie wygłupiać. Nie wszystkie odznaki na Apple Watchu muszą się podświetlić. Z drugiej jednak strony, te niepodświetlone wyglądają raczej smutno i zaburzają porządek na ekranie. Kiedy więc we wrześniu pojawiła się sposobność, by trzykrotnie pobić swój rekord aktywności, zapięłam Yoko na smycz i wyruszyłam na wrzosowiska z zamiarem bicia. Rekordu.

Zacznijmy od tego, że parametry aktywności miałam ustawione dość wysoko już na starcie. Czytając o nich na początku, zauważyłam, że to jedna z tych rzeczy, które bardzo konfundują użytkowników, więc wyjaśniam – w Apple Watchu nie ma czegoś takiego jak „standardowa aktywność”, taka sama dla każdego użytkownika. Parametry tejże są kalkulowane przy użyciu naszej wagi, wzrostu, wieku i trybu życia, będą więc różne dla różnych osób. Ponieważ miałam to i owo do zrzucenia, a z aktywnością fizyczną nigdy nie byłam na bakier, wyśrubowałam liczbę aktywnych kalorii do 700 dziennie, co wydało mi się realne do osiągnięcia i utrzymania przez dłuższy czas. Za oknem świeciło słońce, wszystko dookoła tchnęło optymizmem. Przecież wystarczy zmienić nieco rutynę, dorzucić odrobinę jogi i HIIT, a spacery z psem po wrzosowiskach załatwią resztę. Usiadłam, przekalkulowałam i jak pomyślałam, tak zrobiłam. Akurat zaczął się mój trzytygodniowy urlop, więc miałam do dyspozycji całe dnie. Ustaliłam nową rutynę, znalazłam fajne lekcje jogi na YT, zainstalowałam aplikację siedem minute workout i dałam się owładnąć obsesji cyferek.

Szybko przekonałam się, że 700 aktywnych kalorii to całkiem sporo. Rano joga, potem pies na smycz i około siedmiokilometrowy spacer po wrzosowiskach, po południu HIIT. Mówiąc o spacerze z psem, nie mam na myśli tempa wycieczki krajobrazowej – raczej intensywny chód po górzystym terenie. Taki, gdy po powrocie pot się leje ciurkiem. Było wymagająco, ale dało się zrobić. Jakież było moje zdziwienie, gdy po tygodniu Apple Watch zaproponował mi nowy cel aktywności – 900 aktywnych kalorii dziennie. Rozumiem motywacyjną wartość podwyższania targetów, ale taki osiąg wydał mi się już nieco przesadzony. Zwłaszcza że urlopu miałam tylko trzy tygodnie, potem trzeba wrócić do pracy i nieco niższych wymagań. Logika kazała mi odrzucić propozycję i pozostać przy pierwotnych parametrach. Po dwóch tygodniach mogłam zauważyć rezultaty moich wysiłków – miałam mnóstwo energii i złapałam przeziębienie. W 30-stopniowym upale. Ostatni tydzień urlopu spędziłam w łóżku, nie bijąc żadnych rekordów. Chcąc nie chcąc, obniżyłam cele i pogodziłam się z niezamkniętymi kółeczkami. Po dojściu do siebie i powrocie do pracy ustawiłam „grzeczne” 500 aktywnych kalorii dziennie i obiecałam sobie, że przestanę się wygłupiać. Oczywiście do czasu.

Zaczął się sezon grzybiarski. Chodzenie po lesie przez kilka godzin ładnie wypełnia kółeczka aktywności. Tak podstępnie i prawie niezauważalnie. Pewnej soboty, po treningu, spacerze z psem, grzybobraniu, sprzątaniu domu i zakupach okazało się, że zdublowałam dzienną liczbę aktywnych kalorii. Fajne uczucie, zwłaszcza że niezbyt częste, bo okazja do biegania przez cały dzień zdarza się rzadko. Spojrzałam na dwa kolejne badge w aplikacji i zastanowiłam się, co musiałabym zrobić, żeby podświetlić kolejną ikonkę – 3×. Bo skoro zrobiłam dubla, będąc aktywna przez cały dzień poza domem, to może dałoby się być bardzo aktywną? Żeby sprawdzić, dla własnej satysfakcji, czy się da, nawet jak miałabym paść potem na twarz? Tak, wiem, to nie było mądre, ale te cyferki wyglądały zupełnie niewinnie.

Najpierw pomyślałam o HIIT – to superszybki sposób na spalanie kalorii. Kilka intensywnych sesji pomogłoby znacząco w osiągnięciu celu. Ale HIIT nie jest moją mocną stroną, więc zwróciłam oczy na ulubioną aktywność, czyli chodzenie. Chodzenie, jeśli jeszcze tego nie wiecie, spala pokaźną liczbę kalorii, zwłaszcza jeżeli jest intensywne. Dodatkowo, w zróżnicowanym terenie, jaki mam na wrzosowiskach, generalnie działa ogólnorozwojowo. A gdyby tak połączyć je w marszobieg, pies byłby zachwycony i liczba kalorii wzrasta znacząco. Przecież to właśnie dlatego ludzie zaczynają biegać – kalorie spalają się szybciej i problem z głowy. Jak możecie się domyślać – jak pomyślałam, tak zrobiłam. I wróciliśmy do momentu, kiedy z psem na smyczy udałam się bić rekordy.

W zasadzie nie było trudno – kilka godzin na świeżym powietrzu, w okolicznościach przyrody i kwitnących wrzosów. Z górki na pazurki po śliskich kamieniach, pod górkę po wystających konarach drzew. Wrzosowiska są olbrzymie, przy użyciu Google Maps wyznaczyłam sobie więc taką trasę, żebym nie musiała iść dwa razy tą samą drogą. Włóczyłam się po nich około czterech godzin, sprawdzając intensywność chodu przy każdym kilometrze. Oczywiście nie „zrobiłam” 1500 aktywnych kalorii samym spacerem, a przynajmniej nie jednym. Do ogólnego rachunku dołączyła joga, dwie „zwykłe” psie wycieczki i normalna aktywność. Postanowiłam jeszcze posprzątać dom i unikałam jak ognia siadania w jednym miejscu. Pod koniec dnia byłam zmęczona jak pies, a kółeczko zamknęło się o północy z kilkukaloriowym zapasem. Wygrałam. Przynajmniej do następnego poranka.

Następnego dnia rano nic nie wskazywało na to, że przyjdzie mi zapłacić za obsesję cyferek. Wstałam, czując się, jakby mnie ktoś przekręcił przez wyżymarkę, ale czego mogłam się spodziewać? Dopiero przy schodzeniu po schodach poczułam, że moje prawe kolano zgłasza sprzeciw. Na początku nieśmiało, potem coraz bardziej intensywnie, by w końcu odmówić leżenia, stania, siedzenia i chodzenia. Tak po prostu. Pomimo to, że w życiu trenowałam dość intensywnie różne dyscypliny, nigdy nie cierpiałam na żadne kontuzje i urazy, poza kilkoma wybitymi palcami i paroma siniakami. Odmowa współpracy przez nogę zaskoczyła mnie, ale nie przywiązywałam do tego jakiejś wielkiej uwagi – poboli, poboli i przestanie. Tyle że nie przestała.

Kulałam przez jakiś miesiąc, używając ogólnodostępnych żeli na urazy. Nie muszę dodawać, że guzik pomagały. Na pytania: „Co się stało?”, odpowiadałam uroczo: „Zrobiłam, jak zegarek mi kazał!”. Pół żartem, pół serio. W końcu, po odwiedzeniu Polski i zaopatrzeniu się we właściwe środki, kolano się naprawiło i odetchnęłam z ulgą. Pozostało kilka wniosków, które wyciągnęłam na przyszłość.

Po pierwsze, urazy stawowe, raz nabyte, mają tendencje do odnawiania się. Mam nadzieję, że moje kolano „zapomni”, że to się zdarzyło, bo brak mobilności jest niesamowicie uciążliwy. Po drugie, oczywiste jest, że nie należy dawać się ponosić obsesjom cyferkowym, chociaż są bardzo pociągające. Po trzecie, inteligentny sprzęt wcale nie jest tak bardzo inteligentny. Nie sposób przecenić wartości motywacyjnej Apple Watcha, powinien mieć jednak wbudowane zdroworozsądkowe ostrzeżenia. Nie jest to proste do zaimplementowania, jako że liczba aktywnych kalorii spalanych w ciągu dnia jest różna dla każdego użytkownika i zależna od jego wieku, wagi, wzrostu i poziomu aktywności. Sprzęt nie jest w stanie ocenić, czy jesteśmy profesjonalnym sportowcem, który bije aktywnością na głowę wszystkich dookoła, czy po prostu zwykłym użytkownikiem, któremu przyjdzie do głowy podjąć wyzwanie zegarka. Apple Watch będzie próbował przekonać nas do większej aktywności bez końca tak długo, jak będziemy przyjmować jego propozycje. Nawet jeśli przekroczymy granice zdrowego rozsądku. Widziałam w internecie opinie ludzi, którzy mają problem z zamknięciem 300 aktywnych kalorii dziennie i wyobrażam sobie, że dla drobniutkiej dziewczynki siedzącej cały dzień przy biurku może to stanowić jakieś wyzwanie. Z drugiej strony, dla intensywnie ćwiczącego faceta 800–900 kalorii dziennie może być czymś zupełnie normalnym. To indywidualna kwestia. Warto by było jednak, by przy przekroczeniu jakiejś granicy i uwzględnieniu naszych parametrów, w pewnym momencie pojawiało się ostrzeżenie o możliwości kontuzji. Bo nie wszyscy kierują się zdrowym rozsądkiem.

Nie mam pretensji do Apple Watcha. Sama to sobie zrobiłam, z czystej ciekawości i potrzeby sprawdzenia się. Wcześniej trenowałam, nie mogę się więc zasłaniać faktem, że nie miałam pojęcia, że coś może się stać i jak wyglądają sportowe urazy. Zgadzam się jednak z tym, że czasami urządzenia motywują nas aż za bardzo. Zamiast kontynuować aktywność na fajnym poziomie, muszę się teraz oszczędzać i uważać z chodzeniem po schodach. Przypomina mi ono, że nie jestem Terminatorem.

Mam nadzieję, że używając elektroniki do wspomagania zdrowego trybu życia, wykazujecie się zdrowym rozsądkiem. Stosowana z umiarem jest efektywna i skuteczna. A jeśli przyjdzie wam do głowy bicie rekordów, zastanówcie się, czy warto. Ja od 4× się powstrzymam, bo kuśtykanie przez miesiąc było wyjątkowo nieprzyjemne. A i pies, mimo że biegać lubi, patrzył na mnie z niejaką nieufnością, gdy sięgałam po smycz. A nuż widelec Pani znowu zabierze mnie na wrzosowiska? Na godzinkę lubię, na cztery już mniej. Hau-hau.

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 4