Jak w Silicon Valley
Założę się, że każdy z nas opowie tę historię inaczej. Jedni ograniczą się do faktów, inni sięgną po emocje i uczucia towarzyszące procesowi tworzenia. Każdy z tych opisów będzie odzwierciedlał cząstkę tego, co kształtuje i napędza zarówno naszą redakcję, jak i sam magazyn. Z tych okruchów sami zbudujecie sobie obraz tego, co doprowadziło do powstania iMagazine w obecnej formie i kształcie.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 04/2019
Żeby w końcu usiąść do pisania tego artykułu, musiałam odwołać się do środków nadzwyczajnych. Środki nadzwyczajne obejmowały wiele wieczorów spędzonych w dawno zapomnianych rejonach internetu, kilkadziesiąt wycieczek z góry na dół po schodach, parę długich posiadówek w ogrodzie i hektolitry wypitej kawy. Sięgnęłam nawet po wideo, w którym Dominik, Norbert i Wojtek opowiadają o początkach iMaga, by znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Doszłam jednak do wniosku, że nikt nie opowiedział tej historii tak, jak powinna być opowiedziana. Prawdopodobnie dlatego, że na proste pytania trudno jest udzielać skomplikowanych odpowiedzi. A historia iMaga nie do końca zaczęła się od tego, że Dominik nie miał co czytać. Przynajmniej nie tylko od tego.
Zapewne pamiętacie z lekcji historii, że aby zrozumieć znaczenie jakiegoś wydarzenia, trzeba prześledzić wszystkie okoliczności, które do niego doprowadziły. Zapraszam Was więc w podróż w czasie, w której trakcie zobaczycie znane Wam postacie z zupełnie innej perspektywy i poznacie kilka innych, o których istnieniu możecie nie mieć pojęcia. Aby to uczynić, musicie zapomnieć wszystko, co wiecie o współczesnym internecie, Macach i ich użytkownikach i zanurzyć się w czasach, gdy…
Jest końcówka lat dziewięćdziesiątych. Dla dobra historii nie cofamy się w czasie do czasów pierwszych Maców, bo choć jest to opowieść interesująca, nie ma wielkiego znaczenia dla powstania iMaga. Pecety w Polsce zadomowiły się już nieco od strzechami, chociaż daleko im do dzisiejszej funkcjonalności. O Macach zwykły użytkownik nie słyszał, bo przecież komputer to komputer. I kto to widział, żeby był jakiś inny od tego, którego ma sąsiad? Bardziej zaawansowani userzy wiedzą, że komputer niejedno ma imię, a Mac to mityczna kreatura, którą okiełznać może tylko grafik albo filmowiec. Mityczna, bo rzadka i droga, więc nienadająca się do zastosowań domowych. No, chyba że jest się pozerem albo krezusem. Tylko niewielka grupa najbardziej wtajemniczonych wyznawców wie, że Maca można używać tak, jak każdego innego komputera – do wysyłania e-maili albo przeglądania internetu. Co prawda, żeby uzyskać na nim polskie znaki, trzeba się trochę natrudzić, ale co tam. W porównaniu z windowsowym sprzętem z tamtych czasów po prostu wymiata. Co dla jednych ważne, a dla drugich zupełnie nieważne, towarzyszy mu filozofia, kultura i historia pełna magii. Nieco nostalgiczna, nieco patetyczna, ale niepowtarzalna. Peceta można było używać z przypadku, Mac wymagał dokonania wyboru. I pogodzenia się z jego konsekwencjami – problemami z polskimi wersjami systemu, kompatybilnością peryferiów czy niedostępnością aplikacji. Innymi słowy – Maca trzeba było albo potrzebować, albo kochać.
Jak możecie sobie wyobrazić, w naturalny sposób wykształciło się środowisko użytkowników Maców. Potrzebowali wsparcia i pomocy, wymieniali się wiedzą i programami – w ówczesnym internecie nie było innej możliwości. Trudno mi przypomnieć sobie użytkowników, którzy nie wywodzili się ze środowisk kreatywnych – byli wśród nich dziennikarze, muzycy, graficy i webmasterzy. Funkcjonowała jedna grupa dyskusyjna, jedna lista dyskusyjna, jeden hotline i kilka prywatnych stron www. Nie ma Apple Polska, autoryzowanym dystrybutorem sprzętu jest firma SAD, która budzi wśród użytkowników skrajne emocje. Nie ma w tym nic dziwnego, że również środowisko obraca się głównie wokół SAD-owników (zwanych również SAD-ystami) – Jerzy „Terminator” Bebak, Janusz „Karbowy” Borodziński – te nazwiska znają wszyscy. Ale są też inni, Ci dzielący się wiedzą, bliżej ludzi. Wymiana informacji odbywa się na zasadzie społecznej – na internecie nikt nie zarabia, gdzieniegdzie pojawiają się reklamy, ale cały proceder jest jeszcze w powijakach.
Kuba Tatarkiewicz śle ze Stanów swoje felietony, na których wychowały się co najmniej dwa pokolenia przyszłych geeków. Piotr Ciupiński i Darek Ćwiklak tworzą polską wersję serwisu Apple History, opisującą ze szczegółami każdy sprzęt, który Apple wypuściło na rynek. Legenda mówi, że Piotr był w tym czasie najbardziej znanym polskim macuserem za granicą. Krzysztof Młynarski prowadzi „Szarlotkę” – listę dyskusyjną. Nie sposób wymienić wszystkich, choćbym chciała, bo miejsca nie starczy. Ale zapewniam, że większość z nich znacie – bo spotykacie ich w życiu codziennym, tym realnym. Kiedy czytacie gazety, oglądacie telewizję albo… idziecie ze swoim sprzętem do serwisu. Te najbardziej znane założone zostały przez byłych SAD-owników.
Użytkownicy pomagają sobie, jak mogą, bo łączy ich pasja do sprzętów spod znaku nadgryzionego jabłuszka. Na początku XXI wieku nastąpił napływ świeżej krwi i bardziej doświadczeni koledzy świetnie spełniali się w roli mentorów dla „switcherów”, czyli tych, którzy właśnie przesiedli się na Maki z innych systemów. W tamtych czasach mogliśmy jedynie tęsknie spoglądać w stronę mediów zachodnich i tamtejszych MUG (Macintosh User Group). Brakowało nam polskich stron, polskich mediów oraz czasopism. A, jak wiadomo, natura nie znosi próżni.
Podejście pierwsze wykonał Piotr Ciupiński, który, wraz z grupą zaprzyjaźnionych dziennikarzy i pasjonatów sprzętu Apple, stworzył MacMag. Wśród jego załogi znalazł się również Paweł Jońca, który od początku współpracował również z iMagiem. Magazyn w założeniu był skierowany do zwykłych użytkowników i pasjonatów sprzętu Apple. Jak można się spodziewać, wzbudził on olbrzymie zainteresowanie czytelników i… zniknął z rynku równie szybko, jak się pojawił. Twórcy MacMaga nie wzięli bowiem przykładu ze Steve’a Jobsa i popełnili jeden, kardynalny błąd – dali czytelnikom to, czego chcieli, a nie to, czego potrzebowali – magazyn papierowy. Patrząc z perspektywy czasu, nikogo nie zdziwi to, że aby wydawać papierowy magazyn, potrzeba dużej, stałej grupy odbiorców i oczywiście – funduszy. Internet tego czasu był pełen filozofii i dobrych chęci, które zupełnie nie przystawały do rzeczywistości – potencjalnych czytelników było mnóstwo, realnych kupujących dużo mniej. W zasadzie nikt nie chciał w internecie niczego kupować – internet był darmowy – bez względu na ogrom pracy, którą ktoś musiał włożyć w dostarczenie produktu. Zniknięcie MacMaga, pomimo jego krótkiego życia i tylko trzech wydanych numerów, było dla środowiska zarówno gorzką, trudną do przełknięcia pigułką, jak i ostrzeżeniem dla przyszłych pokoleń śmiałków, pragnących wypełnić magazynową niszę.
Podejście drugie należało do Pawła Dworniaka. Tu nie muszę posiłkować się zapożyczoną wiedzą, bo pamiętam ten wieczór doskonale. Siedzieliśmy na iChacie. Dwóch Pawłów – Paweł Dworniak, Paweł „Scroller” Piotrowski i ja. Jak zwykle debatowaliśmy o informacji – o tym, że jest jej mało i trudno dostępna i o tym, że nie ma medium zrzeszającego polskich użytkowników Maców. Jeden z Pawłów rzucił wtedy: „A może by tak zrobić gazetkę?”. Dość szybko znaleźliśmy kilka newsów i Paweł Dworniak wpadł na to, żeby skręcić pdf-a. Pozostała tylko kwestia nazwy. W tamtych czasach, aby odróżnić świat wirtualny od IRL, wszędzie wstawiałam „małpę”. Zaproponowałam więc nazwę „m@kowiec” – koniecznie w tej formie, żeby nie kojarzyła się z ciastem. Tego wieczoru zrobiłam swoją pierwszą w życiu korektę magazynu. M@kowiec przetrwał dłużej niż MacMag – początkowo w wersji pdf, następnie w formie serwisu www, prowadzonego w całości przez Pawła Dworniaka. Ogrom pracy i zaangażowania przy zerowej gratyfikacji finansowej nie jest jednak możliwy do udźwignięcia przez jedną osobę w perspektywie dłuższego czasu. Siłą rzeczy, posty stają się mniej regularne, aż w końcu strona umiera z przyczyn naturalnych.
Podejście trzecie zawdzięczamy Dominikowi „nie_mam_co_czytać” Ładzie i znanemu już Wam Pawłowi „Scrollerowi” Piotrowskiemu, który pomimo upływu lat nie pozbył się nawyku wieczornego przesiadywania w makowych „społecznościówkach”. Gdy Dominik zagaił na „Szarlotce”, że chciałby stworzyć magazyn, Paweł ochoczo powiedział, że „wchodzi w to!”. Wspólnie zgromadzili ludzi ze środowiska, o których wiedzieli, że mają coś do powiedzenia. Był między nimi grafik – Piotr Chyliński, nauczyciel – Jarek Linder i Paweł Nowak – twórca MacPoradników oraz Apple Bloga. Gościnnie wystąpił też Kuba Tatarkiewicz, jako reprezentant najstarszego pokolenia polskich macuserów. Magazyn nazwano nieco infantylnie Moim Jabłuszkiem i ujrzał światło dzienne 1 stycznia 2008 roku. Stopniowo do grona autorów dołączały nowe twarze, jak Jacek A. Rochacki, Norbert Cała i Bartek Pilarczyk. W drugim numerze pojawił się też wywiad z Pawłem Dworniakiem, w którym ostrożnie nazwał mnie „Panią Kingą”. Padłam na zawał!
W tym czasie mieszkałam już w Anglii, gdzie wyjechałam w 2006 roku, tuż po otwarciu granic. W pierwszym roku pobytu tam miałam niewielki kontakt z internetem, ominęła mnie więc rewolucja, która dokonała się w makowym środowisku po premierze iPhone’a w 2007 roku. Po „wirtualnym” powrocie, ze zdumieniem przyglądałam się zgliszczom dawnego środowiska macuserów, które, ulegając naporowi użytkowników iPhone’ów, wycofało się na strategiczne pozycje, próbując bronić ostatnich bastionów filozofii Think Different. Była późna wiosna 2008 roku, a MJ zdołało wydać kilka numerów magazynu, które zostały przyjęte z umiarkowanym entuzjazmem. „Starzy” macuserzy nie wierzyli, że utrzyma się na rynku dłużej niż parę miesięcy. „Nowi” starali się utrzeć nosa dinozaurom, którzy, w ich mniemaniu, uważali się za lepszych i mądrzejszych. Wtedy odezwał się do mnie „Scroller”, prosząc, bym napisała coś o środowisku. Jako że przyjaciołom się nie odmawia, napisałam. Artykuł nosił nazwę „Wojna światów”. W ten sposób dołączyłam do redakcyjnego grona, w którym pozostaję do dzisiaj.
Moje Jabłuszko zmagało się z wieloma problemami, zarówno wewnętrznymi, jak i zewnętrznymi. Starym zwyczajem czytelnicy naciskali na wydania papierowe. My jednak, nauczeni doświadczeniem MacMaga, wiedzieliśmy, że przychylenie się do tych oczekiwań skończy się śmiercią magazynu. W odwecie czytelnicy przez długi czas nazywali nas gazetką, pisemkiem, pedeefem czy zinem – odmawiając nam tym samym prawa do poważnego traktowania, na równi z innymi tytułami na rynku wydawniczym. Mieliśmy momenty, kiedy chcieliśmy się poddać, pojawiły się różne wizje przyszłości magazynu. Nie ukrywajmy – nikt z nas nie wiedział, jak „robi się” magazyn. Wszystkiego uczyliśmy się w locie, starając się wykorzystywać zdolności wszystkich zaangażowanych w pracę redakcji. Gdyby nie Dominik, który jest nie tylko redaktorem naczelnym, ale również dobrym duchem i „ojcem” redakcji, pewnie podzielilibyśmy los MacMaga. Czasem wydaje mi się, że w trudnych chwilach myśleliśmy tylko o tym, żeby wydać jeszcze ten jeden numer, ten ostatni. A potem jeszcze jeden i jeszcze jeden, i jeszcze jeden… Z biegiem czasu zmogliśmy opór materii i wrośliśmy na stałe w krajobraz makowego świata. Wspólnym wysiłkiem nauczyliśmy się „robić magazyn”, pokochaliśmy to, co robimy, przetarliśmy nowe ścieżki. Ale żeby móc się rozwijać, Moje Jabłuszko musiało odejść, by ustąpić miejsca nowemu, nowoczesnemu obliczu magazynu.
Dziecko wielu ojców, iMagazine, zadebiutowało w październiku 2010 roku, po prawie trzech latach wydawania Mojego Jabłuszka. Chwilę wcześniej do redakcji dołączył Wojtek Pietrusiewicz, który wraz z Dominikiem i Norbertem stworzył trzon nowej redakcji. Sama redakcja i stosunki w niej niewiele się zmieniły. Prawdopodobnie zabrzmi to nieco infantylnie, ale redakcja to rodzina. Może nie widać tego na co dzień, może te związki nie są tak silne teraz, jak wtedy, gdy zaczynaliśmy, ale taka pozostanie w moich wspomnieniach. Bo muszę Wam powiedzieć, że nawet jeśli nie mieliśmy wtedy rozumu, to mieliśmy wiele szczęścia w doborze ludzi. To jakość, której nie można przecenić przy organizowaniu jakiegokolwiek projektu. Wyobraźcie sobie bowiem, że ta grupa ludzi pracowała w prywatnym czasie i bez wynagrodzenia, z pasji, z potrzeby i… poczucia obowiązku w stosunku do innych członków redakcji. Bo jak tu się poddać, jak zrezygnować, kiedy wszyscy dookoła wkładają tak olbrzymie nakłady sił i środków, nie oglądając się na to, co otrzymają w zamian?
Oprócz pisania artykułów, przez dziesięć lat robiłam korektę tego i dodatkowych magazynów, które wydawaliśmy. Nawet teraz, gdy o tym pomyślę, ogarnia mnie zdumienie. W różnych momentach było to od 60 do 120 tekstów miesięcznie poza zwykłą pracą na etacie. Poza ogromem pracy sprawiło to, że poprzez teksty pisane przez autorów, poznałam ich samych – ich sposób myślenia, wartości i pasje. Nigdy nie byłoby to możliwe w innych okolicznościach i z innymi ludźmi. Chylę czoła, Panie i Panowie!
Czy sto numerów to dużo? To pytanie zadaje sobie zapewne każdy z redaktorów, piszących podobny do mojego artykuł. Z mojej perspektywy to tysiące tekstów – napisanych, oddanych, sprawdzonych i złożonych. Ale nie tylko tych, które wydane zostały pod sztandarem iMagazine. Również tych z czasów, które sprawiły, że iMag jest dzisiaj tym, czym jest. I że powstał przy współpracy grupy przyjaciół, w wirtualnym garażu internetu. A jeśli o ludzi chodzi… cóż. Przez ponad dziesięć lat współpracy przez naszą redakcję przewinęło się wiele twarzy. To, że nasze drogi się rozchodzą, to jeszcze nie znaczy, że stoimy po różnych stronach barykady. Zupełnie jak w Silicon Valley, gdzie wszyscy wyrośli na tej samej ulicy. Dla przykładu:
Paweł Jońca – nasz redakcyjny ilustrator, obecny od pierwszego numeru Mojego Jabłuszka, był również członkiem oryginalnej redakcji MacMaga. Stworzył też funkcjonujące do dzisiaj logo MyApple. Pamiętam głosowanie, które się wtedy odbyło na forum, chociaż nie pamiętam, na kogo głosowałam.
Przemysław Pająk – zaczynał na MyApple, które opuścił, przenosząc się do naszej redakcji. Przez długi czas wraz z Piotrem Chylińskim przedstawiali opozycyjne punkty widzenia na łamach Mojego Jabłuszka. Odszedł, by stworzyć Spider’s Web, którego przedstawiać nikomu raczej nie trzeba.
Krystian Kozerawski – znany wszystkim dobrze MacKozer – przez wiele lat udzielał porad na łamach iMagazine oraz uczestniczył w dodatkowych projektach, takich jak Office dla Mac. Opuścił redakcję, by kontynuować współpracę z portalem MyApple, gdzie pełni funkcję naczelnego Magazynu MyApple.
Przemysław Marczyński – dobry duch programów i wszystkiego, co miało związek z makowym softem. Wieloletni członek redakcji. Twórca i naczelny magazynu „Mój Mac”.
Pierwszy wywiad opublikowany na łamach Mojego Jabłuszka, autorstwa Pawła Piotrowskiego nosił tytuł: MyApple Code i przedstawiał sylwetkę Tomka Wyki – twórcy portalu MyApple.
Ja sama byłam od 2005 roku moderatorem na forum MyApple, adminem na opozycyjnym MacPLUG oraz od 2008 – członkiem redakcji MJ i iMagazine. Jeśli więc zapytacie mnie, czy sto numerów to dużo – nie będę umiała udzielić rozsądnej odpowiedzi. Prawdopodobnie spowoduje to mentalne zawieszenie systemu. Bo jak w dzisiejszym świecie wytłumaczyć, że wszystko zaczęło się całe lata temu, gdzieś w odległej przeszłości, kiedy wszyscy byliśmy piękni, młodzi i nie ma nic wspólnego z liczbą 100?
Mam nadzieję, że nasza redakcja przetrwa jeszcze wiele długich lat i swoim przykładem będzie świadczyć o tym, że najważniejsi są ludzie i pasja. A reszty można się nauczyć.
Pozdrawiam!
Komentarze: 2
👍
👍