Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Zakład

Zakład

2
Dodane: 5 lat temu

Nie jestem typem hazardzisty. Jestem zdecydowanie ostrożny i nie lubię ryzykować. Jednak jest jedna kwestia, o którą się zakładam. Jest to… odchudzanie.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 07/2019


„Zakładam” to może dużo powiedziane, dopiero drugi raz skutecznie to zrobiłem. Skutecznie, to znaczy, że było współzawodnictwo i obu stronom się chciało. Dwa pozostałe razy pominę, bo wygrywałem je walkowerem po jakichś mniej więcej… dwóch dniach. Takie życie.

Ale wracając do mojego zakładu, to drugi raz założyłem się z koleżanką o to, kto więcej zrzuci w określonym czasie. A że jest to kobieta, to trudno i niesprawiedliwie byłoby zakładać się na kilogramy, zatem już drugi raz założyliśmy się o procentowy ubytek masy ciała.

Poprzednim razem było to dziewięć lat temu. Zatem można powiedzieć, że „efekt jojo” był u mnie trochę rozłożony w czasie. Niemniej jednak podobnie jak poprzednim razem doszedłem do momentu, że nie było dobrze. Źle się czułem, nic mi się nie chciało, a już samo siedzenie przypominało mi o tym, że siedzi przede mną ktoś jeszcze, niejako przyklejony do mnie. Trzeba było wziąć się ostro do roboty.

Tym razem postanowiliśmy wystartować od pierwszego stycznia i daliśmy sobie czas do końca maja. Pięć miesięcy. To o dwa miesiące dłużej niż poprzednim razem. Oficjalne ważenie i start.

No dobra, pochwalę się już teraz – wygrałem. Zrzuciłem 13,2 kg, co się przełożyło na wygraną o 0,4%. Ciężko było, ale dałem radę. Koleżanka też dała radę i tu dla niej wyjątkowe gratulacje, bo szliśmy łeb w łeb.

[twenty20 img1=”123843″ img2=”123842″ offset=”0.5″]

Wygrałem, ale jak to? To podstawowe pytanie, jakie zadają mi znajomi i rodzina. Oczywiście widać, że „zbiedniałem”, ale wszyscy pytali się, co to za „cudowna dieta”? Odpowiem od razu, że żadna.

Po pierwsze, samozaparcie i chęć zmiany. Po drugie, konsekwencja. Po trzecie, zdrowy rozsądek, którego na początku mi zabrało, ale o tym za chwilę.

Grudzień, święta, a po nich dramat. Czułem się jak wieloryb, nie obrażając waleni. Musiałem coś zrobić, bo jak nie teraz, to kiedy? Rachunek sumienia i lecimy. Postanowiłem zapisać się na siłownię, pierwszy raz w życiu. Ale nie zrobiłem tego ze względu na wyciskanie na klatę, tylko dlatego, że na dworze było zimno i mokro, a ja chciałem zacząć biegać, bo to zawsze na mnie najlepiej działało.

To był strzał w dziesiątkę. Wcześniej myślałem, że bieżnia to coś masakrycznie nudnego. Teraz odkryłem, że można na niej postawić iPada i nadrabiać filmy czy seriale – genialne w swojej prostocie. Plan był taki, aby codziennie robić 5–6 km. Został zrealizowany, a ostatnie biegi miałem już po 8–10 km, z tempem 4:30/45 na kilometr. Co pewnie nie jest dla Was odkryciem, ale bieganie na bieżni jest znacznie zdrowsze dla stawów, ze względu na amortyzację. Po bieganiu na bieżni nigdy nie bolały mnie kolana tak, jak to było bardzo często po bieganiu po mieście.

Drugim elementem mojego „wzięcia się za siebie” było zastosowanie klasycznego „MŻ”. Mniej jadłem, ale za to o określonych porach i starałem się, z wielkim bólem serca, unikać makaronów, pieczywa, ryżu i ogólnie tłustych rzeczy. Ale poza tym jadłem wszystko, na co miałem ochotę. Kawa z ciasteczkiem jest obowiązkowa.

Trzecim elementem było kontrolowanie picia. Wcześniej bardzo mało piłem. Teraz pomagał mi WaterMinder, świetna aplikacja na telefon i Apple Watch, która przypominała mi o tym, aby się napić. Bardzo mnie to zdziwiło, jak zmieniło mi się moje samopoczucie po tym, jak zacząłem więcej pić [Korekta chciałaby dodać „wody”, ale nie doda! – przyp. korekty]. Polecam.

Czwartym punktem było wprowadzenie wieczornych ćwiczeń. Porwałem się na tzw. szóstkę Weidera. Morderczy trening. Byłem po nim bardziej mokry i zmęczony niż po bieganiu. Niestety, przyznam się bez bicia, że nie udało mi się go doprowadzić do końca. Wytrzymałem tylko 20 dni z 42… Ale jeszcze do tego wrócę i zrobię, bo warto.

Przerwałem robić Weidera, bo niestety straciłem zdrowy rozsądek. W pierwszym miesiącu zbyt ostro działałem. Oczywiście, wynik był imponujący, bo prawie –10 kg, ale, jak się domyślacie, nie było to zbyt zdrowe. Skończyło się totalnym osłabieniem i luty spędziłem głównie w łóżku i u lekarzy, którzy wytłumaczyli mi, że jestem idiotą, mało odpowiedzialnym człowiekiem i że „w moim wieku mogło się to dużo gorzej skończyć”.

Przemyślałem, zbastowałem i powoli od końca lutego wróciłem do treningów, ale już co drugi dzień, trochę więcej jadłem i przede wszystkim zacząłem robić wszystko, aby kłaść się spać maksymalnie o północy. Poskutkowało. Powoli, bo powoli, ale waga zaczęła dalej spadać.

Dołożyłem do tego jeszcze chodzenie wszędzie, gdzie się dało. Unikałem samochodu i komunikacji miejskiej. Nabijałem kroki. To było świetne. Nawet nie wiecie, ile rzeczy człowiek może w trakcie chodzenia załatwić. Wszystkie telefony, spotkania, nawet korekta tekstów na www iMaga.

Nadszedł 30 maja. Od rana mocno się stresowałem, bo koleżanka wydzwaniała z pytaniem, kiedy się ważymy i kończymy zakład. Acha, jak nic miała dobry wynik. To była prawda. Oficjalne ważenie dało mi jednak wygraną. Satysfakcja niesamowita, ale przede wszystkim z tego, że zrzuciłem zbędny balast i bardzo „wpadłem” w reżim, jaki sobie narzuciłem.

Zupełnie inaczej się teraz czuję. Jestem rozciągnięty. Nie bolą mnie stawy. I pierwszy raz od dawna będę mógł bez wstydu wyjść na plażę. Polecam, nawet bez zakładu, aby się odważyć i coś ze sobą zrobić. Warto.

Dominik Łada

MacUser od 2001 roku, rowery, fotografia i dobra kuchnia. Redaktor naczelny iMagazine - @dominiklada

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 2