Najlepsze „cosie”
Kiedy piszę te słowa, mamy za oknem listopad. No wiecie – niby to ten miesiąc, w którym już temperatury raczej pikują w dół, aniżeli sięgają wiosennych piętnastu stopni, a tu masz ci los – mamy wiosnę. Zima stulecia ponoć za rogiem albo już nadeszła – wybaczcie, jak Was w tym momencie zdenerwowałem. W przełomie listopada i grudnia jest co najmniej kilka niezwykłych akcentów, które czynią ten czas taką jedną wielką, świąteczną kartką z napisem: Weź, coś zrób!
Mono brzmi lepiej
Pamiętacie czasy, gdy na rynek wchodziła polifonia? Dzwonki polifoniczne kupowało się za złotówki, wysyłając specjalny kod SMS-em, a jak miałeś taki telefon, co to ten superdzwoneczek odtwarzał, byłeś ktoś. Pamiętam, jak kumpel z bloku obok, co to był takim prawdziwym maniakiem wczesnej telefonii komórkowej, posiadał cały arsenał tajemniczych przewodów, które wpinał do złącz pod bateriami Nokii, Sagemów czy Motoroli. Trzymał je w metalowym, nieco pordzewiałym pudełku. Przypominało taki od pocisku przeciwpancernego. A mówiąc serio, to chodziło o porty serwisowe, dzięki którym można było „flashować” (odpowiednik dzisiejszego Jailbreaka) oprogramowanie tych cudeniek techniki, a dzięki temu wgrywać do ich trzewi np. własnoręcznie skomponowany dzwonek. Kiedyś udało nam się wgrać (nawet już nie pamiętam jakim cudem) skompresowany kawałek utworu mp3, który ledwo – ale jednak – wybrzmiewał z polifonicznego głośniczka rozmiarów dzisiejszych mikrofonów na plecach najnowszych iPhone’ów. Czasami robiło się wokół niego coś na wzór tunelu (tuby), prawie zaciskając dłoń, aby dźwięk był głośniejszy. No mówię Wam – piękne czasy!
Wcześniej była tylko monofonia. Kto nie pamięta domyślnego dzwonka Nokii 3310, niech podniesie palec. Nie widzę. Dziękuję. Jesteśmy w domu. No wiecie, ten dzwonek, co to powodował nerwowe sięgnięcie do kieszeni jakichś dziesięciu osób w Twoim wagonie tramwajowym, którzy myśleli, że to ich Nokia dzwoni – miał w sobie pewną nostalgię. Słyszałeś kilka prostych brzdęknięć i już. Przychodził okres świąteczny – płaciło się jakieś chore pieniądze, aby móc ściągnąć na telefon dzwonek „Jingle Bells”. Zapętlone od siedmiu do dziesięciu sekund melodii, którą każdy jednoznacznie kojarzy ze świętami. Potem nastały czasy Symbianów, Androidów i iPhone’ów, a przed nami rozpostarł się ocean możliwości i prawdziwa kakofonia brzmień. Próbowałem sobie ostatnio kupić dzwonek monofoniczny i ustawić jako główny dla połączeń. Udałem się do iTunes Store, zakładka „Dźwięki” – godzinę później nadal nie znalazłem klasycznego brzmienia. Same przeróbki, mixy, remixy, cuda na kiju. W końcu sam sobie go skomponowałem, ale o tym innym razem. Mono nie było złe i do mono tęsknimy, bo było proste.
W okresie świątecznym od kilku lat robię wszystko, co mogę, aby ostatnim dniom mijającego roku nadać pewien wymiar magii. Aby każdy z nich miał szansę pokazać mi coś, co sprytnie przykryłem jakimś tuzinem obowiązków w trakcie całego roku. Coś o mnie. Coś o innych. Coś o świecie. No wiecie – o życiu. I to się udaje, a ja z roku na rok nie mogę wyjść z podziwu, że monotasking wraca powoli do łask, a my budzimy się z przysypaną śniegiem głową, orientując się, że coś poszło nie tak, bo zamiast czapki założyliśmy umiejącą wszystko opaskę z wbudowanym zestawem słuchawkowym i latarką, która miała nie niszczyć fryzury. Ups. Nie chodzi mi o to, że powinieneś teraz wyjechać na drugi koniec świata, zmienić imię na Pepito i zacząć hodować alpaki, ale, jak to zrobisz, to napisz! Nie chcę też przywoływać amerykańskich naukowców, choć ci z Uniwersytu w Minesocie dawno udowodnili, że przełączenie swojej uwagi pomiędzy różnymi sprawunkami zabiera energię. Dumnie nazywa się to residuum uwagi (ang. Attention Residue). Chodzi o coś tak prostego, jak dawne kupowanie dzwonków, wysyłając kod SMS. O, taki SMS do samego siebie, o treści: „NIC”. Ding, dong.
Zimowe „cosie”, co grają na nosie
Kubuś Puchatek to raczej nie jest – umówmy się – wzór bohatera, którego pragniesz naśladować. No ale pamiętasz, ile razy sięgał do słoika z miodem i dziwił się, że w nim nic nie ma, a jeszcze przed chwilą było? A ile razy zrobił, zanim pomyślał, a zanim znowu pomyślał – nazwał siebie misiem o małym rozumku? Sporo. To trochę jak my i dlatego tak nas te święta rok w rok uwierają. Bo widzisz, dostaniemy od kogoś uśmiech albo małe co nieco i po chwilowym: „Ale fajnie!”, zaczynamy szukać większych „cosiów”. A potem przychodzi wieczór (wyjątkowo wczesny, bo taka pora roku), kubek kakao lub innego trunku i walka z prostą wiadomością od samego siebie do samego siebie: „Daj sobie chwilę”.
Naprawdę jest strasznie mało sytuacji, w których chwila naszego spojrzenia w dal, zawieszenia wzroku na choinkowych lampkach lub zamknięcia oczu, bo zapach pomarańczy jakiś taki dziwnie mocny, będzie skutkowała ogólnoświatowym kataklizmem, w którego trakcie – będzie po nas. Zresztą – jest przecież strażnik galaktyki – Buzz Astral, czyż nie? Czemu tak jakoś mało poważnie dziś? Bo widzisz, grudzień to czas, kiedy możesz tak trochę po prostu „Być”. I warto sobie tę chwilę dać. Dać czasowi czas. Dać samemu sobie – siebie, bo inaczej innym na pewno w naszym towarzystwie wygodnie nie będzie. Te małe, krótkie i dłuższe momenty układają w serducho ten cały splot emocji, wspomnień, radości i tego, co nie wyszło – rozplątując to wszystko. Co nie wyszło – kurcze – nie wyszło. Mamy grudzień! Kolejny rok minął i mogę się założyć, że działo się w nim niemało. A i zapewne wiele z tego nie widniało na Twojej skrzętnie ułożonej w styczniu liście celów, postanowień i kamieni milowych, które chcesz przeskoczyć, zamiast w dwanaście, to w dwa miesiące. U mnie jest sporo takich „cosiów”. I wiesz co? Cytując Kubusia: „Czasem z niczego rodzą się najlepsze »cosie«”.
Monofonicznych Świąt i do siego roku!
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 05/2020