Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu FOMO, FOGO, nie wiadomo

FOMO, FOGO, nie wiadomo

0
Dodane: 3 lata temu

O Fear of missing out raczej słyszeliście. Początki badań nad FOMO sięgają jeszcze 1996 r., choć dopiero w obecnym tysiącleciu termin ten przebił się do masowej świadomości. Albo i nie, bo przecież trochę o braku tej świadomości sam traktuje. Okazuje się, że FOMO nie jest już dzisiaj jedynym akronimem odnoszącym się do cyfrowego uzależnienia.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 4/2021


FOMO, definiowane jako paniczny strach przed tym, że coś nas ominie – najczęściej coś, co wydarza się w ciągu każdej nanosekundy w przestrzeni internetu, stało się przedmiotem społecznego dyskursu. Każdy o problemie wie, większość deklaruje, że zdecydowanie trzeba z nim walczyć i większość (w tym ja) tę walkę przegrywa każdego dnia. I nie dlatego, że ktoś nie wyłączył nagle całego internetu, ale z wielu innych powodów, które sieci jako takiej w ogóle nie dotykają. Świat przyspieszył i ciągle przyspiesza na tyle intensywnie, że niemal zawsze coś nas ominie.

FOGO – Fear of going out

Widzisz nowy trend, nowe stories, nowy serwis społecznościowy lub cokolwiek, za czym wiesz, że możesz po prostu nie nadążyć. I to z dość prostego powodu. Dopiero co poukładałeś sobie wszystko, aby wykroić z kalendarza spotkań, zadań i tego, co „musisz”, tę małą przestrzeń, którą przeznaczysz, na co tylko chcesz. A tu bum! Przyszło nowe i wszyscy biegną. Jakby ktoś zapalił wielki reflektor, niczym w Batmanie, którego światło nie wiadomo dlaczego dociera wszędzie i przyciąga prawie każdego.

Będziesz musiał nadążyć albo poświęcić sporo czasu, aby nadrobić to, co inni już znają. Czego już doświadczyli. Nie chcesz, aby cię tam nie było, zatem zaczynasz biec. FOMO zaczyna działać, a potem stopniowo słabnie, tak jak siła reflektora, który przyciągnął cię do nowej, ważnej sprawy.

I tutaj mądrzy ludzie świata tego zidentyfikowali ten moment i nazwali FOGO. Strach przed wyjściem. Z domu (bo pandemia), z grupy na portalu społecznościowym (bo nie wypada), z serwisu społecznościowego (bo przecież nie powiem, że jest mi kulą u nogi). Niesamowici jesteśmy jako ludzie w tym, jak cholernie precyzyjnie potrafimy diagnozować sami siebie, a potem wystawiać sobie receptę na cudowne lekarstwo, którego jednak zapominamy jednak zażywać, bo jakoś tak wszystko pędzi.

Człowiek-router

Pewien człowiek podliczył, że otrzymywał średnio 160 e-maili dziennie. Zauważył, że nawet jeśli na każdą wiadomość poświęci tylko pół minuty, to w efekcie i tak dziennie przez półtorej godzinny nie będzie robił nic innego, tylko odbierał, czytał i przesyłam dalej e-maile. Będzie człowiekiem-routerem w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Inny jegomość poświęcił czas, aby przeanalizować swoją aktywność w ciągu dnia w ramach wszystkich serwisów społecznościowych, w których ma aktywne konta. Pomógł mu w tym wbudowany w systemy operacyjne Apple mechanizm Screen Time. Okazało się, że w ramach uczestnictwa w mediach społecznościowych dziennie poświęca cztery godziny życia. To połowa pełnego wymiaru godzin pracy na etacie. Dodać należy, że owo uczestnictwo w 90% było bierne. Polegało na śledzeniu życia innych.

Przykładów jak powyższe są miliony. Jak nie miliardy. Tak jak miliardy ludzi mają pracę, która wymaga od nich choćby odpisywania na e-maile. To jasne, że można to robić mądrze i głupio. Kiedyś próbowałem żyć i polecać życie innym, w myśl zasady bycia totalnym rebeliantem, mówienia ludziom, że internet jest zły, a e-maili dziś już nikt nie wysyła. Skutki były oczywiście odwrotne do zamierzonych (nawet najlepszych) intencji. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że FOMO potrafi mieć dobrą stronę.

To ten moment, w którym podejmujemy świadomą decyzję o całkowitym braku zaangażowania w dany temat, aby nie dokładać sobie stresu. Robimy to na bazie naszego życia, doświadczeń i jest to nasza decyzja. Nie recepta dla całej ludzkości. I to jest dobre FOMO. Ma oczyścicie niedojrzałą stronę, bo tak można wpaść w odpuszczenie wszystkiego, ale w czasach ogromnego szumu jest dobrym trendem. Tak sobie myślę, że o wiele gorsze jest niemówienie o FOMO, FOGO czy innych zjawiskach, niż próba, nawet powierzchownego, ich zrozumienia.

FOBY

Wracając do poprzedniego wydania iMagazine, gdzie podzieliłem się z Wami moją opinią nt. Clubhouse, wrócę jeszcze na moment do tego serwisu. W tym przypadku zadziałały u mnie dwa mechanizmy. Początkowo mocne FOMO, więc szybko założyłem tam konto. Potem przeszedłem trwającą ok. tygodnia, fazę FOGO, bowiem moja miłość do głosowych mediów, wynikająca z bycia podcasterem, a jeszcze bardziej z bycia gadułą, krzyczała z całą mocą: Patrz! On, ona, oni tam są. Przecież nie opuścisz tego głosowego klubu jako podcaster, bo tak nie można!

Można, można. I muszę przyznać, że dużo bardziej FOMO zadziałało u mnie w kontekście prywatnej przestrzeni życia, którą bezpowrotnie stracę, wpuszczając do niego dziesiątki nieznajomych głosów i poświęcając czas na zrozumienie sensu ich rozmów, aniżeli wówczas, gdy po prostu powiem: Stop. Nie chcę mieć na to czasu.

Gdybym miał pokusić się o sformułowanie kolejnego akronimu, celowałbym w FOBY – Fear of being yourself. Najbardziej ze wszystkiego zaczynamy się chyba bać bycia sobą. Tym dziwnym gościem, którego nigdzie nie ma. Tą dziwną dziewczyną, która jest wszędzie. Kurczę – to on. To ona. Może tak im na koniec dnia najlepiej, hm?

Krzysztof Kołacz

🎙️ O technologii i nas samych w podcaście oraz newsletterze „Bo czemu nie?”. ☕️ O kawie w podcaście „Kawa. Bo czemu nie?”. 🏃🏻‍♂️ Po godzinach biegam z wdzięczności za życie.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .