Sydney, które skradło serce
fot. Wszystkie zdjęcia w artykule są autorstwa Tomasza Szykulskiego
Nosi mnie w tym roku niemożliwie! Po miesiącu spędzonym w Azji oraz odwiedzinach w kilku europejskich krajach wybrałam się na podbój Australii. Najważniejsze obserwacje po trzech tygodniach spędzonych u kangurów mieliście okazję poznać, czytając mój artykuł w poprzednim numerze. Tym razem skupię się na jednym, wyjątkowym miejscu, w którym spędziłam jedynie weekend – ten weekend jednak wystarczył, by zakochać się na amen. Welcome to Sydney!
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 11/2016
Sydney stolicą Australii nie jest – muszę podkreślić tę ciekawostkę, bo zaskakująco wiele osób, z którymi rozmawiałam, żyło w błędzie. Tak, stolicą jest niewielka, położona w zdecydowanie mniej atrakcyjnym rejonie Canberra, proszę sobie zapisać i zapamiętać. Z kolei Sydney, jako największe i najsłynniejsze miasto na kontynencie, zdecydowanie do bycia stolicą pasuje. Rozległe na ponad 12 tysięcy kilometrów kwadratowych (dla porównania Warszawa zajmuje trochę ponad 500) robi spektakularne wrażenie już widziane z powietrza. Jednak po kolei.
Wypad do Sydney zaplanowaliśmy na ostatni weekend sierpnia. Większość mojego pobytu w Australii spędziłam w Brisbane i jego okolicach, na przykład na pięknej plaży w Gold Coast. Niemniej inaczej traktuje się weekendowy wyjazd do Sydney, gdy mieszka się w Polsce, a inaczej, gdy miasto, które jest bazą wypadową, jest oddalone o jedynie 1000 km od celu i jest wyposażone w dobrze skomunikowane lotnisko. Lot z Brisbane trwał około godziny, z kolei najszybsza droga do Sydney z Polski wiedzie przez Dubaj – od 23 godzin. Ceny biletów zaczynają się od około 4000 złotych za osobę w obie strony. Tak, warto.
Lądowaliśmy grubo po zachodzie słońca, cudów więc się nie spodziewałam. Nie sprawdziłam też wcześniej ścieżki podejścia samolotu, dlatego nie nastawiałam się na żadne spektakularne widoki, ot, lądowanie w nocy jakich wiele. Jak bardzo zdziwiłam się, gdy po kilku minutach powolnego obniżania się samolotu zobaczyłam rozświetloną ziemię, ale nie tak, jak rozświetla ją większość miast. Nie, tym razem grunt skrzył się we wszystkich możliwych kolorach – w złocie, w niebieskościach, w czerwieni. Miasto zdawało się nieustannie pulsować swoim wyjątkowym rytmem na wydawałoby się nieskończonej powierzchni, by nagle urywać się wraz z brzegiem oceanu, który o tej porze wydał mi się po prostu końcem świata. Jakby nie było już nic więcej.
No ale potem zobaczyłam ją. Kilkaset metrów pod skrzydłem, w centrum zatoki, lśniącą na biało wśród setek kolorów. Tak, Opera wgniotła mnie w fotel, a to było dopiero pierwsze nasze spotkanie. Kilka godzin później usypiałam już w hotelowym pokoju, czekając na rozwój wydarzeń kolejnego dnia.
Do zagospodarowania mieliśmy tylko trzy doby, skupiliśmy się więc na najważniejszych atrakcjach. W sumie, biorąc pod uwagę moje turystyczne lenistwo, to i tak dziwię się sama sobie, ile udało się w tym czasie zobaczyć.
Spacer po CBD
Pomimo że był to jedynie konieczny element podczas odwiedzania kolejnych atrakcji, to samo spacerowanie po Sydney już robiło robotę. Ogromne, rozświetlone w dzień i noc wieżowce, wszędobylska woda, skrajnie czyste ulice i skwery oraz oceaniczne fauna i flora działały bardzo uspokajająco. Sydney jest bardzo uporządkowanym miejscem, nie tylko ze względu na ogólnie pojętą czystość przestrzeni, ale także z uwagi na… ludzi! Są uśmiechnięci i spokojni. Australijskie „No worries” udziela się chyba na całym wschodnim wybrzeżu.
Tower Eye
Jeden z najważniejszych punktów całego mojego wakacyjnego pobytu w Australii. Właściwie to odwiedziny punktu widokowego Tower Eye były zupełnie spontaniczne, wieża wyrosła zza wieżowca, który właśnie mijaliśmy, postanowiliśmy więc wdrapać się windą na górę. Nie miałam wcześniej okazji oglądać świata z tak wysoka, poza lotami. Do tamtej pory był to najwyższy punkt widokowy, jaki odwiedziłam. I powiem tak – jak mi opadła kopara, tak do tej pory zęby zbieram. Zatoka, ocean, statki, krążowniki, podejście na lotnisko, parki, wieżowce… Świat z góry jest wspaniały! A Sydney jeszcze wspanialsze.
Plaże
W Sydney znajdziemy dwie popularne i chętnie uczęszczane plaże, Manly oraz Bondi. Najwygodniejsze dotarcie do obu miejsc zapewniają promy, które wypływają często z głównego portu położonego kilka kroków od Opery i wszelkich innych atrakcji miasta. Nawet zresztą gdyby na przeprawę trzeba było tłuc się kilka kilometrów piechotą, to gwarantuję, że widoki z łódki robią swoje. Mijanie brzegu i możliwość obserwowania miasta z perspektywy wody jest świetnym przeżyciem. Nie mogę się doczekać, gdy znów wsiądę na te promy!
Same plaże są fenomenalne, chociaż Manly zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu – zapewne z uwagi na swoją względną dzikość i fakt, że linia brzegowa niespecjalnie się zagina, a ja po prostu lubię prosty brzeg. Bondi jest z kolei zatoką, w której obrębie odbyło się wiele plażowych i wodnych konkurencji Olimpiady w 2000 roku. Jest jednak mała i moim zdaniem trochę przereklamowana. Coś, co jednak należy zobaczyć, to kamienny basen położony przy plaży, napełniany wodą oceaniczną. Widok z góry robi niesamowite wrażenie.
Kirribilli
To zabawnie brzmiące słowo to nazwa jednej z dzielnic Sydney, wydaje mi się, że mojej ulubionej – na tyle oczywiście, jak dalece byłam w stanie w tak krótkim czasie zapałać miłością do omiecionego wzrokiem miejsca. Kirribilli znajduje się na cypelku umiejscowionym naprzeciwko centrum, portu oraz Opery i sprawiło wrażenie sypialnej okolicy. Wysokie kamienice, podwórka, totalna cisza rozproszona jedynie przez fale rozbijające się o brzeg. Tyle, nic więcej – cisza.
Kirribilli odwiedziliśmy z uwagi na wiele rekomendacji pod kątem zdjęć zachodu słońca, które można stamtąd ustrzelić. I uwierzcie mi na słowo – zdjęcia nie oddają nawet procenta klimatu, który tam panuje. Nie przesadzę, gdy powiem, że to najlepszy miejski widok na kończący się dzień, jaki dane mi było zobaczyć w życiu. Wrócę!
No i ona, Opera. Ogromna, błyszcząca, zapierająca dech w piersi, a nawet w obu. Jej widok najpierw z samolotu, później ze szczytu wieży obserwacyjnej, później z parku, z portu i z cypelka na Kirribilli – każda z tych klatek bardzo jasno tkwi w mojej pamięci. Obiecałam sobie, że następnym razem koniecznie muszę zwiedzić jej zakamarki.
Organizacyjnie
Sydney jest drogie. Cóż, cała Australia jest absurdalnie droga dla turysty z Polski. Komunikacja miejska, nocleg, Uber, jedzenie i atrakcje po prostu zjadają budżet, zanim zdążysz wbić PIN, miasto jest jednak w zupełności warte każdej wydanej złotówki i każdego odłożonego australijskiego dolara.
Sydney jest drugim miastem w moim życiu, które zadziałało na mnie za pierwszym razem tak jak Londyn. Na ten moment stoją na równi, jeżeli chodzi o emocje, które jestem w stanie związać z jakimkolwiek miejscem.
Londyn odwiedziłam 10 razy. I to samo zamierzam zrobić z Sydney.
Komentarze: 4
Niewątpliwie była to bardzo krótka wizyta w Sydney, niemniej zdołałaś zawrzeć w opisie kwintesencję tematu i rzetelnie podsumować charakter miasta. Jako mieszkaniec Sydney, który spędził tutaj już większą część swojego życia, podziwiam trafność twojej obserwacji. W Sydney łatwo się zakochać i twoje słowa dobrze tłumaczą dlaczego. Życzę ci rychłego powrotu, a może kolejnych powrotów, nowych odkryć i następnych wrażeń
Tom, dzięki! Za niecały miesiąc będzie okazja odświeżyć te wspomnienia :)
Na zdjęciu Opery, gdzie w tle widać Harbour Bridge – na jego przęśle są ludzie – tak można się po nim “przejść” :) – chociażby dla tego (dlatego) chciałbym tam kiedyś wrócić :)
Tak! Mam nadzieję, że i ja wejdę jeszcze na ten most :)