Mastodon

I nie będziesz pisał na iPadzie…

13
Dodane: 12 lat temu

Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 2/2013

Zupełnie nie interesuje mnie, co mają w tym zakresie do powiedzenia redakcyjni koledzy. Wszyscy, jak tam po drugiej stronie elektronicznego papieru siedzicie, zapisujecie WERSALIKIEM nowe przykazanie: „I nie będziesz pisał na iPadzie!”

Już słyszę oburzone głosy. Jak to?! Nie pisać na iPadzie? Przecież na iPadzie pisze się świetnie! Ma wspaniałą klawiaturę dotykową, zewnętrzną też można dokupić. Po co by je produkowali, gdyby na iPadzie nie można było pisać? I te wszystkie edytory: Pages, iAWriter – cudowne!

Wyjaśniam – nie mówię, że na iPadzie nie da się pisać. Owszem, da się. Nawet całkiem komfortowo. Mówię tylko, że dla polskiego użytkownika, iPad nie jest właściwym narzędziem do pisania. Co najwyżej, można na nim zapisać listę zakupów, czy krótką notatkę. Do własnego użytku. Dlatego mam dreszcze na plecach gdy słyszę, jak nasi redaktorzy zachwalają czytelnikom korzyści, płynące z iPadowych edytorów. Mam dreszcze, bo oczyma wyobraźni widzę wyszczerzonych czytelników, sięgających po swoje tablety i klepiących kilku stronnicowe teksty. W towarzystwie autokorekty i błogiej nieobecności słownika. I boję się, że będę je musiała czytać.

W tym miesiącu obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego. Do akcji włączyły się również duże portale, zwracając uwagę na problem polskich znaków w Internecie,  zaś znani muzycy próbowali odśpiewać swoje utwory bez użycia liter takich jak: ł czy ż. Oczywiście, wyszło całkiem zabawnie, mało kto zwrócił jednak uwagę na prawdziwy powód takiego stanu rzeczy. A jest on prosty: technologia przychodzi do nas gównie z krajów anglojęzycznych, przez co nasze znaki diakrytyczne nie otrzymują właściwego wsparcia.

Część z Was pamięta początki Internetu w Polsce i wie, że nie było wtedy innego wyjścia, jak nauczyć się pisać bez polskich znaków. Używanie ich powodowało, że na ekranie odbiorcy tekstu pojawiały się charakterystyczne ”krzaczki”, uniemożliwiające czytanie. Oczywiście, dziś jest to problem marginalny, ale tendencja pozostała – zwłaszcza przy nazewnictwie plików, które nie zawsze są właściwie interpretowane przez serwery.

Nie musimy już przejmować się wcale kwestiami, które kiedyś spędzały nam sen z powiek – taką wersją kodową na przykład. Plikami wymieniamy się spokojnie i w większości przypadków nie ma problemów z przeniesieniem tekstu z komputera na komputer.

Jedna z kwestii pozostaje jednak niezmienna –  brak właściwych i dobrze przygotowanych słowników. Nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu. Jedynym edytorem, który posiada właściwą dla naszego języka bazę słownikową, jest Microsoft Word! Samego Microsoftu można nie lubić i uznawać za herezję używanie produktów tej firmy (Prawda, Wojtku?), nie zmienia to jednak faktu, że ich pakiet biurowy jest na rynku najlepszy.

Wszyscy popełniamy błędy – ortograficzne, gramatyczne czy interpunkcyjne. I zdarza się to coraz częściej. Przyczyny ten stan rzeczy ma  proste – poprawnej pisowni uczymy się czytając poprawne teksty. W dzisiejszych czasach, czytając głównie przygotowane bez właściwej staranności „teksty z Internetu”, chcemy czy nie, przyswajamy sobie błędną pisownię  do tego stopnia, że przestajemy zauważać błędy. Ten problem dotyczy nie tylko zwykłych „czytaczy”, ale również korektorów, edytorów i nauczycieli, którzy poprawiając uczniowskie wypociny korzystają ze słowników. Po co, skoro są nauczycielami i pisownię wyrazów powinni znać na pamięć? Ano dlatego, że po kilku latach przyglądania się błędom w zeszytach sami nie są pewni, jak wyraz należy zapisać. Dlatego słowniki są podstawową pomocą naukową.

O tym, że każdy tekst, który wysyłamy z naszego komputera powinien być poprawny, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Dlatego warto jest korzystać w pracy z właściwych narzędzi. Takich, które uwzględniają naszą kulturę językową. Narzędzi do pisania jest na rynku mnóstwo i zachodnie serwisy słusznie przekonują o ich zaletach. Tak długo jednak, jak długo nie posiadają one natywnego wsparcia dla języka polskiego, są one dla nas zupełnie nieużyteczne. No chyba, że mamy olbrzymią samokontrolę i tekst przed wysłaniem oddajemy do sprawdzenia komuś innemu. Bo jak wiadomo – we własnym tekście błędy dostrzega się najtrudniej.

Apeluję zatem, żebyśmy wybierali właściwe narzędzia i brali poprawkę na to, że zachodnie serwisy posługują się głównie językiem angielskim, do którego słowniki i narzędzia lingwistyczne są powszechne. Słownik systemowy zaś, którego używać możemy w wielu programach, nie jest najlepszej jakości. Nie jest więc rzeczą uczciwą przekonywanie czytelników, że najlepszym rozwiązaniem jest używanie iAWritera, ponieważ świetnie synchronizuje się z iCloudem i Dropboxem. Owszem, synchronizuje się świetnie. Ale nie to jest główną funkcją edytora. Wierzcie mi, wiem co mówię.

Weźcie również pod uwagę standardy pisania i to, że określone instytucje – redakcje, wydawnictwa, urzędy – oczekują przesłania im tekstu we wskazanym i z góry ustalonym formacie. Nie każdy czytelnik jest literatem komputerowym i nie każdy zdaje sobie z tych niuansów sprawę. Przekonwertowany tekst nie zawsze wygląda tak, jakbyśmy sobie tego życzyli i nie zawsze przedstawia nas w najlepszym świetle.

Dlatego, jeśli nasza samokontrola szwankuje i zdarza się nam walnąć „byka”, lepiej używać produktu sprawdzonego i utrzymującego właściwy standard.

Tak po prostu, dla pewności. A pisanie na iPadach i (sic!) iPhone’ach odłóżmy do czasu, kiedy będą one dostosowane do naszych językowych potrzeb.

Microsoft Word, czy nawet Libre Office to dobre, sprawdzone narzędzia, które warto polubić.  Wręcz należy. Będą nam za to wdzięczni ludzie, którzy czytają nasze CV czy próbki tekstów. I może sprawić, że nie wylądują one od razu w koszu.

Warto? No pewnie, że tak.

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 13

Generalnie założenia słuszne, jednak żadne narzędzie nie pomoże, jeżeli osoba która go używa nie zna podstawowych zasad pisowni w języku, w którym pisze. Worda osobiście nie lubię za to, że jest straszną kobyłą. Ponadto jego “cudowna” autokorekta często zjada pojedyncze znaki i bez należytej uwagi piszącego i tak wychodzą babole.

I trochę uszczypliwości względem super hiper słowników:
“Nie każdy czytelnik jest literatem komputerowy” oraz “nie zawsze przedstawia naj w najlepszym” – to tak a propos zjadanych literek.

Miłego weekendu.

Nie był, zaledwie nie przeszedł przez korektę, bo nie było jej komu zrobić :D Dzięki, jak ktoś zauważy, to może poprawi, żeby wsi nie robić :D

Przez szacunek do kobiety postaram się kulturalnie tylko zwrócić uwagę, że naukę ortografii i gramatyki odbywamy już w szkole podstawowej… ( dla mnie szokiem było dyktando w szkole średniej, ale niektórzy widać przyswajają wolniej) . Jeśli ktoś ma jednak z tym problem już po zakończeniu edukacji, niech przerzuci się na nauki ścisłe a nie pisze artykuły. Najłatwiej winę zrzucić na iPada ( może pozew przeciwko Apple – popularny ostatnio sposób korzystania z pieniędzy zarobionych na świetnych urządzeniach) .

Do listy baboli dorzucam “Będzie nam za to wdzięczni ludzie”

Autorka ma całkowitą rację. Natura ludzka i działanie zmysłów są takie, że nawet osoby piszące “bezwzrokowo” (tzn patrzące w ekran a nie klawiaturę) dość często robią literówki, zwłaszcza w zakresie znaków diakrytycznych.

Dlaczego? Pisząc skupiamy się na tym co chcemy napisać, a nie na patrzeniu w ekran/klawiaturę. Zatem proste błędy literowe w trakcie pisania z użyciem klawiatury często umykają uwagi, mimo starannego wyszkolenia ortograficznego, lingwistycznego i każdego innego.

Pisanie odręczne to coś całkowicie odmiennego od pisania na klawiaturze, tam nie zdarzają się przecież mimowolne błędy polegające na zamianie liter.

Wyjąwszy osoby obdarzone wyjątkowym talentem – istnienie korektorów ortograficznych jest niezbędne.

Napisałem na iPadzie kilka wpisów blogowych i nigdy nie miałem problemu z brakiem polskich znaków. Jeśli ktoś ma taki problem to nie jest to wina urządzenia tylko jego głowy i powinien się nad nią zastanowić zamiast obwiniać technologię.

Nie chodzi o obecność znaków diakrytycznych, tylko o bazę narzędzi słownikowych, których iPad nie posiada. Poza autokorektą, która bardzo często robi więcej złego, niż dobrego.

a to bez słownika nie da się pisać? To ja jestem ciekaw do kogo skierowany jest ten tekst, bo mam wrażenie, że nie do tych, którzy słowem pisanym się zajmują…

O! Właśnie wszyscy, którzy pisanym słowem się zajmują, najbardziej doceniają istnienie narzędzi! Założenie, że jak ktoś zajmuje się słowem pisanym, to nie potrzebuje słownika, jest nad wyraz laickie ;-) Im więcej tekstu piszesz, tym częściej zdarzają się wpadki – różnego rodzaju, nie muszą być stricte ortograficzne. Przede wszystkim dlatego, że mas swój własny tekst w głowie, nie w oczach :D

Przyklad internetu pokazal chyba wystarczajaco dobitnie, ze znaki diakrytyczne sa nam zupelnie niepotrzebne. (co widac na niniejszym przykladzie)

Jednak, jak w kazdym temacie znajda sie dinozaury, ktore beda wylapywac jakies pojedyncze przyklady (laska/laska), ktore rzekomo maja dowodzic tego, ze bez znakow diakrytycznych wszyscy umrzemy.

Jezyk ewoluuje sam, a dzieki internetowi jezyk pisany nadgania stracone lata i rowniez ewoluuje.

Jestem ciekaw, w jaki sposob ludzie sobie poradza z tymi nielicznymi przypadkami, gdzie wdziera sie dwuznacznosc (laska/l’aska), bez uzycia polskich znakow, co do ktorych niektorzy ciagle maja sentyment.

A artysci… coz… po raz kolejny bezmyslnie popieraja cos kierujac sie emocjami, a nie zdrowym rozsadkiem.

Założenie tekstu wydaje się z pozoru słuszne, jednak zmuszanie siebie do używania nie ergonomicznych kobył tylko ze względu na słownik wydaje się irracjonalne. Pisanie dłuższych tekstów w Wordzie lub podobnych, to masochizm w czystej postaci dla osób codziennie tworzących treść. Autorka poleca pisanie w procesorach tekstu, a przecież to są narzędzia m.in. dla korektorów tekstu. iA Writer, Byword i podobne są narzędziami dla tworzących go. Mają wspomagać sam proces, a nie utrudniać rozpraszaniem.
To trochę jakby murarz miał pretensje do architekta o komplikowanie mu pracy wymyślnymi projektami.
Korzystanie z edytorów (nie mylić z procesorami) nie zwalnia oczywiście z obowiązku końcowej korekty własnej pracy. Niestety wielu autorów poświęca temu ostatniemu zdecydowanie zbyt mało czasu.