Mastodon

Zapomniana lekcja

5
Dodane: 10 lat temu

Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 1/2014

Kiedy Steve Jobs powrócił do Apple, pierwszym, co zrobił, było narysowanie uproszczonego diagramu, ograniczającego liczbę linii produkowanego sprzętu.

No może drugim albo nawet trzecim? W każdym razie była to jedna z najistotniejszych części planu naprawczego. Od tego czasu Apple trzymało się tej strategii i dobrze na tym wyszło. Chociaż ostatnio, zwłaszcza jeśli chodzi o drugi obieg, coraz trudniej znaleźć coś dla siebie, a sprzęt traci na wartości znacznie szybciej, niż działo się to kiedyś.

Tyle jeśli chodzi o Apple. Jeśli chodzi o resztę firm obecnych na rynku, to nie wzięły sobie tej lekcji do serca, wypuszczając jednocześnie, bądź w niewielkich odstępach czasu, wiele modeli w ramach jednej grupy docelowej. W rezultacie obraz rynku rozmywa się i pogrąża w chaosie. A klient…? Cóż, zanim zdecyduje się na kupno nowego urządzenia, musi nieźle wytężyć szare komórki. Albo uwierzyć w przekonywania sprzedawców, że ten i tylko ten model będzie dla niego wymarzony. O ile klient zna się trochę na nowoczesnych technologiach, nie da się ogłupić wizjom roztaczanym przez kolorowe ulotki. Ale jeśli do sklepu trafi osoba, która z konieczności musi polegać na wiedzy sprzedawcy, to marny jej los.

Bez względu na to, czy chodzi o komputer, smartfona, czytnik książek elektronicznych czy tablet, rynek wypluwa na nas wszystko, co ma. A ma sporo do wyplucia. Począwszy od niskobudżetowych urządzeń do niczego, po sprzęt z wysokiej półki. Im wyższej, tym droższej. A przecież każdy chciałby nieco oszczędzić, uczestnicząc przy tym jednak komfortowo w elektronicznej rzeczywistości.

Biednych nie stać na tanie rzeczy

Od razu weźmy powyższe słowa w jakiś cudzysłów. Nie chodzi o biedę sensu stricto, raczej o szanowanie wartości swoich pieniędzy. Większość z nas nie jest krezusami i kupując sprzęt elektroniczny, chciałaby zrobić to raz a dobrze. Tak, by nie powtarzać tego zakupu bez potrzeby. Problem w tym, że niskobudżetowe sprzęty kuszą niską ceną i jednocześnie reklamy zapewniają, że możemy na nich zrobić prawie to samo, co na urządzeniach z wyższej półki. Prawie. I właśnie to prawie czyni różnicę.

Miałam ostatnio okazję, by służyć radą w sprawie nabycia tabletu. Takiego do prostych, domowych zastosowań – coś przeczytać, coś obejrzeć, coś wysłać. Nic bardzo skomplikowanego. A na rynku sprzętów multum – począwszy od linii supermarketowych, na iPadzie kończąc. Na kilku iPadach, zdecydowanie różniących się ceną. Wszyscy wiedzą, że na punkcie Apple mam kota. Uzasadnionego kota, ale jednak. Starałam się więc podejść do sprawy obiektywnie i wyjaśnić możliwości dostępnych tabletów tak uczciwie i tak obiektywnie, jak to tylko możliwe.

Zaczęliśmy więc od najtańszych, napędzanych przez Androida. I już na wstępie utknęliśmy na wersjach systemu. Wiadomo – każda z nich działa lepiej lub gorzej i udostępnia określone funkcje. Jak można zatem wytłumaczyć człowiekowi niezbyt rozeznanemu w świecie technologii, że może mieć na przykład problem z obsługą zwykłego FB bez narażania się na pytanie: „To po co to sprzedają?!”. No właśnie – po co? Zamiast więc koncentrować się na każdym sprzęcie po kolei, postanowiłam podzielić rynek na trzy moduły – ten obsługiwany przez Windows, Androida i iOS. Windows odpadł w przedbiegach, ze względu na alergię przyszłego użytkownika na… kafelki. Na polu bitwy pozostał więc zielony robocik i nagryzione jabłko i kwestia tego, czy system powinien być otwarty czy zamknięty.

Bo w sumie, dla zwykłego użytkownika sprzętu, z zewnątrz oba systemy wyglądają dość podobnie – zarówno pod względem graficznym, jak i ogólnej funkcjonalności. Zarówno robocik, jak i nagryzione jabłko posiadają swoje sklepy z aplikacjami, z których większość wydawana jest na obie platformy. Czemu więc przepłacać, skoro otrzymujemy za to te same funkcje?

Kluczowym argumentem okazało się w końcu bezpieczeństwo, czyli odporność na użytkownika. Ta sama odporność, za którą bardziej zaawansowani użytkownicy tak bardzo się na Apple gniewają. Zamknięty sklep, przyjmujący wyłącznie drobiazgowo sprawdzony kod, uniemożliwiając tym samym niekontrolowaną ingerencję zarówno w system, jak i zgromadzone na urządzeniu dane.

A skoro już iPad…

To czy koniecznie musi być drogi? Sprzęt z najwyższej linii oczywiście do tanich nie należy. Ma te wszystkie Retiny (więcej pikseli upakowanych na tej samej powierzchni, które widzi tylko Wojtek Pietrusiewicz, bo na pewno nie zwykły user), superszybkie procesory i jest „dziesiąt” gramów lżejszy od poprzednika. Ale już poprzednią generację iPada mini można kupić w bardzo rozsądniej cenie. I po dokonaniu porównania okazuje się, że wcale nie tak bardzo drożej niż w przypadku oferowanych nam najnowsze linie tabletów niskobudżetowych.

Podsumowując, idąc na niewielkie ustępstwa, otrzymujemy nowy, zafoliowany sprzęt, z całym dobrodziejstwem iOS 7, łatwością użytkowania i bezpieczeństwem użytkownika oraz funkcjonalnością znacznie przewyższającą możliwości budżetówek. A różnica w cenie zdecydowanie warta jest drobnych ustępstw w rodzaju braku Retiny.

Jeśli więc nie jesteście power userami i nie musicie kupować każdego najnowszego gadżetu, zastanówcie się, jak zrobić to tanio i dobrze, metodą Steve’a Jobsa. Zdecydujcie, jakiego systemu chcecie używać. Przemyślcie zastosowania, jakie przewidujecie dla nowego sprzętu. Narysujcie sobie tabelkę, w której zaznaczycie dostępne wyższe i niższe modele oraz ich wady i zalety. Ograniczcie listę do czterech urządzeń i nie rozpraszajcie się niczym więcej. I koniecznie sprawdźcie, czy różnica pomiędzy aktualnym i poprzednim modelem jest bardzo znacząca, w porównaniu do różnicy w cenie. Warto też zajrzeć do resellerów, którzy mogą przecież oferować kolejne zniżki i promocje. Jeśli wstrzymywaliście się z zakupami w okresie świątecznym, to może się okazać, że postąpiliście słusznie. Wyprzedaży powinno być pod dostatkiem.

Miejmy nadzieję, że Apple nieprędko zrezygnuje z taktyki zaproponowanej przez Steve’a, a może nauczą się jej również pozostali producenci? Co tu kryć, i tak ściągają od Apple wszystko, co da się ściągnąć. Szkoda tylko, że chodzi o rozwiązania i patenty, a nie o podejście do klienta i klasę sprzętu. Bardzo szkoda.

Kinga Ochendowska

NAMAS'CRAY  The crazy in me recognizes and honors the crazy in you. Jestem sztuczną inteligencją i makowym dinozaurem. Używałam sprzętu Apple zanim to stało się modne. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią psów. Za to wierzę psom, które nie lubią ludzi.

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 5

Zgadzam się z tym, że wcale nie trzeba kupować zawsze najnowszej generacji sprzętu. Sam jestem bardzo zadowolonym użytkownikiem MacBooka late2008 (aluminiowy) w którym wymieniłem tylko HDD na 750GB i dorzuciłem pamięci najpierw z 2GB do 4GB, a ostatnio (dzięki uprzejmości kogoś) do 8GB. Sprzęt ten (pod kontrolą OSX Mavericks) służy mi do: Xcode, Blendra, Inkscape, Pixelmator i całej masy zwykłych codziennych czynności. Sprawdza się świetnie i prawdę mówiąc nie widzę potrzeby zmiany (jest w stanie wręcz idealnym).
Jeżeli chodzi o sprzęt mobilny do mam iPhone4S, którego zmieniałem z… iPhone3G. :) iPada nie mam, bo niestety mnie nie stać. Jednak gdybym miał to na pewno mocno bym używał, bo jestem zwolennikiem tak zwanej filozofii “ery post-PC”.

Pomimo tego co napisałem jednak wolałbym kupować sprzęt nowy i najnowszej generacji. Nie dlatego, że poprzednie generacje by mi nie wystarczały wydajnościowo. Chodzi o to, że kupiony sprzęt nowej generacji posłuży mi znacznie dłużej niż coś co jest już na rynku 2-3 lata. A to jest dla mnie niestety baaardzo istotne, bo nie mogę sobie pozwolić na częstą zmianę sprzętu.

“iPada nie mam, bo niestety mnie nie stać”.
Stać go na Macbooka i iPhone’a a na iPada już zabrakło. Biedak

Tak właśnie jest. Stać mnie było na MacBooka i iPhone3G prawie 6 lat temu i ponad 2 lata temu na zmianę iPhone3G na iPhone4S. Więcej niestety nie dałem razy uzbierać.