Dekompresor
Jestem facetem, który ma swoje rytuały. To jest jedna z tych przywar, które albo mogą cię zniszczyć, albo ci pomóc, o czym nieco później. Jednym z moich rytuałów jest spotykanie się w niedzielne popołudnia ze znajomymi, w jednej z krakowskich kawiarni, ukrytej gdzieś w sieni kamienicy przy odchodzącej od Rynku Głównego ulicy Grodzkiej. Ten zakątek zawiera całą masę klimatycznych rupieci, starych krzeseł i gramofonów, trąbek czy wyblakłych widoków Krakowa z przeszłości. Lubię go, bo ma swoją zardzewiałą, skrzypiącą duszę. No i serwują prawdziwego grzańca. Właśnie przy okazji jednego z takich spotkań, w ostatnim miesiącu ubiegłego roku, Karolina zapytała: „Jak to jest możliwe, że nie mówisz, że jesteś zmęczony?”.
Pułapka „Rób to, co kochasz”
Wiecie, jak się mówi: „Jesteś zwycięzcą!”, a ci, co tak mówią, przynajmniej tak sami o sobie myślą. Sprzedawcy marzeń, trenerzy motywacji wartej tyle, co przymiotnik „fajnie”, czarodzieje życia. Podobno bycie mówcą motywacyjnym jest dziś jedną z najbardziej pożądanych profesji. I to przez młodych! Od jakiegoś czasu obserwuję pewien trend, który mylnie utożsamia podążanie za pasjami i talentami z głupotą życiową. Na sprawę zwrócił jakiś czas temu uwagę Karol Paciorek, ponieważ młodzi ludzie szturmem rzucają studia albo zmieniają kierunki ścisłe na choćby kulturoznawstwo. Nie, nie chodzi mi o to, że to coś złego. Chodzi o moment, w którym Nowak stwierdza, że wie już wszystko, a Pannie Mądrości zbędne jest doświadczenie, bo kto o nie niby ma pytać w wyzwolonym świecie podążających pod prąd.
Problem pojawia się, gdy zaczynamy skakać z kwiatka na kwiatek, targani źle rozumianą mantrą „Rób to, co kochasz” i de facto nie robimy nic. Nie rozwijamy się. Dzielę się z dzisiaj z tobą tymi przemyśleniami, ponieważ sam kiedyś tak robiłem. Pewnie jeszcze kiedyś naskrobię coś więcej na ten temat. Podobnie sprawa ma się z zarządzaniem czasem, o czym też już pisałem. Zamiast tworzyć swój workflow, zaczynamy używać czyjegoś sposobu na zapanowanie nad zadaniami, instalować wszystkie możliwe aplikacje i trackery, co w konsekwencji rodzi chaos. Przede wszystkim w nas.
Można wyrządzić sobie naprawdę niemałą krzywdę, gdy zapomnimy o sobie. No właśnie – „o sobie”. Mamy z tym problem, bo nie wiadomo, czy to znaczy, że dobrze jest być zupełnym egoistą i hedonistą, czy może tylko w jakichś określonych sytuacjach. Lub może w ogóle nie być, bo to złe. Drogi czytelniku, dziś chcę się z tobą podzielić tylko jednym nawykiem, który z pozoru wydaje się błahy, ma niewiele wspólnego z przepracowaniem – modnie nazywanym overworkingiem – czy listą zadań, a potrafi zmienić naprawdę wiele.
Plastikowa smycz
Od jakiegoś czasu obserwuję pewien trend, który mylnie utożsamia podążanie za pasjami i talentami z głupotą życiową.
Wracasz do domu z biura. Godzina siedemnasta, osiemnasta, czasem później. Masz już w sobie cały kalejdoskop emocji, tych negatywnych i pozytywnych, odczuć, załatwionych i niezałatwionych spraw, które towarzyszyły ci w ciągu całego dnia. Pochłaniały twoją percepcję i ciało. Jednocześnie nierzadko na szyi nosisz łańcuch, a na obroży masz naklejoną plastikową nalepkę – bo na grawerkę czarodziejowi nie starczyło – z napisem: „Jesteś zwycięzcą! Co masz zrobić jutro, zrób dziś”.
Pytanie, które zadała mi Karolina, wynikało właśnie z tego toku myślenia. Masz zrobić, nie możesz odpuścić, musisz, choćby nie wiem co. Nie. Jak prześledzicie sobie historię życia większości ludzi, tych ludzi, których społeczeństwo uważa za odnoszących sukcesy, to zobaczycie trzy podstawowe wspólne dla nich cechy. Pierwszą jest cel i skoncentrowanie uwagi na nim. Króluje zasada, że ten robi najwięcej, kto robi najlepiej jedną rzecz. To jest właśnie główna różnica kulturowa między Europejczykami a obywatelami na przykład USA. Amerykanin może nie wie za wiele o budowie akceleratora cząstek, ale wie wszystko o silnikach wysokoprężnych lub o robieniu najlepszych w mieście tostów. Specjalizuje się i stara się być ekspertem. Jeśli uda się połączyć taką praktykę z pasją – czyli, uwaga: ciągłym odkrywaniem tego, co się kocha i co jest tak naprawdę nasze – możemy mówić o zawodowym spełnieniu. To odkrywanie jest ściśle związane z celem, ponieważ samo jego osiągnięcie nie jest jeszcze sukcesem. Najwięcej czerpie się z doświadczenia nabytego po drodze. Dlatego właśnie więcej prawdy w tym, że „co nagle, to po diable” niż w „zrób dzisiaj wszystko, bo (…) możesz”.
Drugą cechą jest zespół narzędzi i nawyków, dzięki którym zbliżają się do osiągnięcia tego celu. To jest właśnie doświadczenie i chęć dzielenia się nim z innymi. Tutaj znowu ta chęć jest kluczowa, ponieważ ustawia nasze nastawienie na drugiego człowieka – a w szerszej perspektywie na zespół. Pozwala spojrzeć na projekt z góry, przez oczy innych, a nie tylko swoje. Egoizm wówczas może działać motywująco lub generować twórcze kontrasty. U nas ciągle wiele młodych osób kuleje, ponieważ albo całkowicie boją się wyjść przed szereg, albo, gdy już przed niego wychodzą, to od razu mają się za Steve’a Jobsa. Powód? Edukacja skoncentrowana na bylejakość. Bazująca na ogółach, utartych szablonach, wypompowująca z nas pytajniki: Dlaczego tak? Co mogę zrobić lepiej? Jak osiągnąć to efektywniej? Jaka ścieżka jest dla mnie, a jaka kompletnie do mnie nie pasuje?
Trzecim elementem jest codzienna dekompresja. Politycy, geniusze branży IT, cały panteon świętych, ikony niemal każdej religii. Wszyscy oni wiedzieli, że początek i koniec dnia, to najważniejsze jego elementy.
Dekompresja
Bagaż emocjonalny, z którym wracamy każdego dnia do domu, wymaga dekompresji. Czyli dokładnie… czego? Po pierwsze, taka dekompresja, to żadne naukowe pojęcie. Chodzi o codzienność. O to, by potrafić wykroić z niej godzinę lub nieco więcej czasu, który przeznaczysz tylko sobie. W tym miejscu może paść trylion argumentów na „nie”, ale posłuchaj, jak wygląda to u mnie. Też mam sporo powodów, by powiedzieć „nie”.
Wielu sprzedawców marzeń powie dziś, żeby twardo stąpać po ziemi — zawsze. Oto jeden z dowodów, jacy z nich sprzedawcy.
Po pierwsze, gdy wracam do domu, zostawiam pracę za sobą. Jakąkolwiek. Jasne, czasem bywa tak, że pracuję późną nocą, ponieważ wiem, że trzeba i chcę. Zresztą lubię pracować, jak spora część moich znajomych. Chodzi mi jednak o ten moment, gdy przekraczasz próg mieszkania. Daj sobie godzinę na to, by wziąć prysznic, zjeść, usiąść z bliskimi i pogadać o kończącej się właśnie dobie lub po prostu o niczym. Milczenie ma bogatą treść. Naprawdę nie musisz każdego wieczora sprawdzać, czy są jakieś systemowe aktualizacje w twoim iPhonie, no, chyba że jesteś Całą albo Kołaczem – choć ja akurat aktualizacje sprawdzam w drodze z pracy. Wystarczy to robić raz w tygodniu. Ile masz jeszcze takich, niby małych, nawyków?
Po drugie, nie bój się bujania w obłokach. Wielu sprzedawców marzeń powie dziś, żeby twardo stąpać po ziemi. Zawsze. Oto jeden z dowodów, jacy z nich sprzedawcy. Każdy jednak marzy. O czymkolwiek. Każdy ma jakiś obraz świata idealnego. Niektórzy boją się to nazywać głośno, ale odkrywają to na przykład przy słuchaniu muzyki. Sam często jej słucham wieczorami. Nie jakoś specjalnie długo. Nie wszystkich gatunków z nieskończonego repertuaru. Jak i wy, mam takie piosenki, które jednoznacznie wiążą się z jakiś wydarzeniem z przeszłości (tak zwane defining moments) – przywołują pozytywne emocje lub po prostu mnie uspokajają. Pozwalają wejść na poziom marzenia o czymś. Rada: inwestujcie tylko w bardzo dobre słuchawki! Nie warto odbierać muzyce jej prawdziwego brzmienia i nie warto odbierać sobie tego prawdziwego brzmienia muzyki.
Po trzecie, nie wytrzeszczaj tych swoich oczu w YouTube’a czy inną świecący gębę bezpośrednio przed snem. Jednym z najlepszych sposobów codziennej dekompresji, jaki sobie wyrobiłem przy końcu zeszłego roku, jest codzienna lektura kilku, kilkudziesięciu stron jakiejś książki przed zaśnięciem. Oczywiście, mam na myśli wydanie papierowe, lekki półcień niewielkiej lampki stojącej na szafce nocnej i ewentualnie szklankę wody do tego. Po dwóch tygodniach mój sen stał się nieporównywalnie spokojniejszy, a poranek bardziej rześki. Spróbujcie, naprawdę warto. Jeśli nie lubicie czytać, po prostu zróbcie sobie godzinny, a najlepiej dwugodzinny detoks od urządzeń elektronicznych.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą warto zrobić na koniec dnia i która też zadomowiła się niemal w każdej z większych religii tego świata. To zwykłe zebranie myśli i podsumowanie w nich zakończonego dnia. Nie metodą czarodziejską pod tytułem „Lista skarg i zażaleń do samego siebie”, ale ludzką. Po prostu próba objęcia myślami mijającej doby. Choćby przez krótką chwilę.
Życzę wam, drodzy czytelnicy, tego, żebyście w Nowym Roku umieli nieustannie odnajdywać siebie, byście stronili od tego, co robi i za czym idzie tłum, ale mądrze – nie „bo tak mówią trenerzy”, a tam gdzie trzeba, potrafili pokazać, że świat się pomylił. Po swojemu.
Najlepszego!
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 01/2016
Komentarze: 2
W temacie tworzenia dla siebie — a tym samym dla innych — polecam książkę Ayn Rand “Cnota egoizmu”. Zrozumieniu dzięki jakim cechom tysiące milionerów (a nie tylko garstka mało reprezentatywna dla całej grupy osób znanych z pierwszych stron gazet) osiągnęło sukces pomoże obalająca stereotypy książka “Sekrety amerykańskich milionerów” autorstwa Thomasa J. Stanleya i Williama D. Danko.
Dzięki Tomasz za polecenie.