Kotki z Facebooka
Krzywda zwierzęcia zawsze porusza serca. Krzywda ludzka już niekoniecznie.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 4/2018
Jaki jest Facebook – każdy widzi. Spokojnie możemy przyjąć, że trudno o bardziej wynaturzone miejsce w internecie. Z drugiej jednak strony Facebook to również doskonałe studium ludzkiej natury, inteligencji i zachowań społecznych. Albo antyspołecznych – jak kto woli.
Kotki z Facebooka są w zasadzie legendą. Mówiąc „kotki”, nie mam na myśli wyłącznie felis catus, ale wszystkie pokrzywdzone przez życie zwierzątka – pieski, myszki i tarantule oraz trzęsienia ziemi i krzywdy dotykające odległe światy. O ile troska taka sama w sobie nie jest niczym złym, o tyle w wynaturzonym internetowym świecie stała się mierną karykaturą porywu dobroci serca. Te delikatne istoty, wypłakujące oczy nad zdjęciem chorowitego kotka i z żarem agitujące w sprawach krajów dalekich, za ujmę w honorze uznają zainteresowanie się swoim najbliższym otoczeniem – rodziną, sąsiadami czy znajomymi. Nie chcę tu powiedzieć, że nikt nie ma wpływu na wielką politykę i moralność, bo są jednostki wyjątkowe, które swoją charyzmą i uporem w dążeniu do celu są w stanie zmienić świat. Ludzie ci jednak to tylko ułamek procenta populacji i zazwyczaj mają co innego do roboty, niż wdawanie się w próżne dyskusje, bo zajmują się budowaniem rzeczywistości. Reszta tylko miele jęzorem po próżnicy i nic z tego nie wynika.
Zazwyczaj w zachowaniach takich przodują zbuntowane nastolatki, które prędzej zainteresują się pokojem na świecie niż pomaganiem rodzicom w codziennych obowiązkach. Łatwo jest przecież okazywać wrażliwość i przejmować się rzeczami, na które w większości nie mamy żadnego wypływu, niż podnieść cztery litery sprzed komputera i fizycznie coś dla kogoś zrobić. Mechanizm ten jednak nie ogranicza się najwyraźniej tylko do młodego pokolenia, bo również dorośli, inteligentni zdawałoby się ludzie, wdrażają ten sam sposób internetowej komunikacji. Polega on na tym, że głośno oznajmiają, że ludzi mają w czterech literach, bo WSZYSCY ludzie są źli, bezmyślni i okrutni! Ważne są tylko kotki dowolnego rodzaju – obrona ich świadczy o człowieczeństwie, którego darmo szukać u reszty ludzkości.
Rozumiem zniechęcenie. Każdy z nas spogląda przez swoje okienko na otaczającą nas rzeczywistość i czasem dochodzi do wniosku, że ma dosyć. To rzecz względnie normalna. Człowiek jednak w procesie dorastania zyskuje (a przynajmniej powinien zyskać) świadomość, że większość światowych problemów nie ma prostego rozwiązania, bo… gdyby miały, to ktoś już by je dawno rozwiązał. Nie ma jedynie słusznej religii ani jedynie słusznej filozofii życiowej. Nie ma jedynie słusznego koloru skóry ani jedynie słusznej płci. Nie ma sprawiedliwości, z oczami zasłoniętymi przepaską, nie ma opinii ostrych jak nóż. Na większość tego, co nas otacza, w globalnym sensie nie mamy najmniejszego wpływu. Jedyne, co możemy zrobić, to zająć się swoim własnym podwórkiem i sąsiadem za miedzą. Gdyby każdy człowiek na świecie zrobił to samo, to wszyscy mieliby kogoś, kto się o nich troszczy. I w ten sposób rozwiązałyby się wszystkie światowe problemy.
Zamiast tego mamy całe stada obrońców idei wyższych – poczynając od obrońców zwierząt, przez obrońców drzew i nowoczesną świętą inkwizycję, na tradycyjnie polskich, szlacheckich pieniaczach skończywszy. I każdy krzyczy, że jego prawda „najmojsza”. Przy czym, na tym samym wdechu, na którym deklamuje swoje humanitarne wartości społeczne, życzy śmierci w męczarniach wszystkim tym, którzy mają czelność mieć zdanie odmienne od partyjnego. Na przemian ze zdjęciami uroczych kociątek pojawiają się hasła nawołujące do gwałtu, okaleczenia i morderstwa. Gdzie w tym humanitarność, wrażliwość i wzniosłe idee?
Co gorsza, każda potwora znajdzie swojego amatora, a każda idea – naśladowników. Kotoluby kiszą się więc we wzajemnych pochwałach i poklepywaniach, które spływają szeroką strugą do basenu samouwielbienia.
Nie mam w sobie na tyle arogancji, by twierdzić, że potrafię rozwiązać problemy nękające świat, dylematy moralne i religijne, czy kwestię pokoju na świecie. Wiem natomiast, że spoglądając ciągle do cudzego ogródka, łatwo zapomnieć, jak wygląda nasz własny skrawek ziemi. Za każdym razem, kiedy widzę gorącą dyskusję o rzeczach, których zmienić nie można, mam ochotę krzyczeć na partycypantów. Krzyczeć, bić pięściami i mocno potrząsnąć, aż wypadną z otumanienia. Niestety, w grupie siła i głos rozsądku ginie zazwyczaj wśród zgiełku przepychanki. Jedyne, o czym mogę marzyć, to żeby dla każdego przyszedł moment oświecenia, który uzmysłowi mu, że każdy wielki kryzys rodzi się z drobnych zaniedbań.
W czasach PNI (przed nastaniem internetu) zwykły człowiek miał regularny kontakt z 20, może 30 osobami. Miał jakichś znajomych, jakichś sąsiadów i jakichś kolegów z pracy. Obracał się w określonym środowisku, zazwyczaj o określonych poglądach i wspólnych wartościach. Pozwalało to na zachowanie swoistego status quo i równowagi psychicznej, a przy okazji promowało przestrzeganie określonych norm i zasad.
W dzisiejszych czasach zwykły użytkownik internetu i sieci społecznościowych (w tym nieszczęsnego Facebooka), może zapoznać się z opiniami tysięcy innych użytkowników, których wiarygodność, inteligencja i pozycja jest w najlepszym razie wątpliwa. W dobie nieumiejętności czytania ze zrozumieniem i weryfikacji otrzymywanych informacji może odnieść wrażenie, że każda opinia ma jednakową wartość merytoryczną i rację bytu. Przy tym, jeśli jest ostra jak brzytwa, a do tego kontrowersyjna, tym lepiej, bo przynosi sławę i chwałę wieczną, a przynajmniej do jutra.
Kiedy więc widzę człowieka, który wygłasza zdanie, że prędzej pomógłby wściekłemu psu niż drugiemu człowiekowi i zbiera pod tym zdaniem czerwone serduszka, włosy stają mi na głowie. Kiedy widzę człowieka, który bez żenady krzyczy: „Żydzi do gazu”, „ciapatych pod ścianę”, „kobiety do garów”, mam dreszcze. Stawia to bowiem pod znakiem zapytania dziesiątki (jeśli nie setki) lat społecznego rozwoju. Zastanawiam się wtedy, kim jest ten człowiek? Czy to po nim widać? Czy ma na twarzy wymalowany wyraz totalnej bezmyślności? Czy ma rodzinę, dzieci, żonę albo męża? Czy to tylko na pokaz, dla rozładowania zgromadzonego napięcia, czy też jest to zakorzeniony pogląd, wynikający z ograniczonej wiedzy i niewielkiego doświadczenia. Ponieważ nie umiem odpowiedzieć na żadne z tych pytań z wystarczającą dozą prawdopodobieństwa, staram się czytać bardzo mało. Zwłaszcza że przyglądanie się takiemu bagnu sprawia, że drastycznie maleje ochota na angażowanie się w jakiekolwiek relacje społeczne. Nigdy przecież nie wiadomo, czy napotkany na ulicy człowiek to przypadkiem nie jeden z nich – tych, którzy nienawidzą ludzkości i kochają kotki.
Jeśli ktoś z Was uważa, że to felieton o słitfociach kotków i szczeniaczków i krytykuję w nim miłość do zwierząt, powinien przeczytać go jeszcze raz. Gwarantuję, że idea dotrze za którymś razem. Albo i nie. Ale czy mogę coś na to poradzić?
Pozdrawiam!
Komentarze: 2
I cały ten grafomański wywód napisała osoba, która “nie ufa ludziom nie lubiącym psów, ale wierzy psom nie lubiącym ludzi”.
Tak