Mastodon
Zdjęcie okładkowe wpisu Listy do M…, czyli o tym, jak testowałem M-Series na torze w Bednarach

Listy do M…, czyli o tym, jak testowałem M-Series na torze w Bednarach

2
Dodane: 6 lat temu

Podczas gdy Norbert wąchał wydech, przepraszam, chował się w polu uwalnianych elektronów elektryków, mnie przypadła przygoda zgoła odmienna, przeciwna o 180 stopni. Testowałem BMW, serię M… Całą serię. Bo życie jest zbyt krótkie, aby jeździć nudnymi samochodami.


Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 9/2018

Mniej więcej rok temu BMW we współpracy z Samsungiem stworzyło, jakkolwiek to brzmi, think-tank BMWTechClub. Do współpracy i wymiany poglądów zaprosił dziennikarzy technologicznych, specjalizujących się w IT. Koncepcja jest prosta – BMW od jakiegoś czasu coraz bardziej skupia się na rozwoju zaawansowanych technologii, a ich samochody to już nie tylko samochody, ale raczej jeżdżące komputery.

Tym razem BMWTechClub zabrał nas na testy serii M. Oczywiście pretekstem była premiera najnowszej odsłony M5, ale na torze w podpoznańskich Bednarach mogliśmy przetestować całą gamę samochodów z trójkolorowym znaczkiem. Zacząć mogliśmy od najtańszych M2 i M3, przez M4 oraz X i 7 z pakietami M, a skończyć na wspomnianej M5.

Impreza, w której wzięliśmy udział jako dziennikarze, jest de facto tym samym, w czym mogą wziąć udział wszyscy klienci BMW. Za odpowiednią opłatą zaproszeni goście mniej więcej raz do roku mogą przetestować najciekawsze modele BMW podczas jazd na torze i otrzymać specjalny certyfikat BMW M Drive Tour.

Warto przy tej okazji wspomnieć o jednej ciekawostce. BMW serii M, niezależnie od rozmiaru, są bardzo wymagającymi samochodami. Nie ma co ukrywać, to są w zasadzie samochody wyścigowe ubrane w cywilne szaty i dopuszczone do ruchu miejskiego. W tym kontekście zdecydowanie powinny być używane przez doświadczonych kierowców. Inna sprawa, że jeśli klienta stać na wydatek kilkuset tysięcy złotych, to może po około trzech miesiącach wyjechać nowym „M”, nawet jeśli ma prawo jazdy od niedawna. Inna sprawa to pracownicy BMW. Aby mogli pracować z serią M, wszyscy pracownicy BMW przechodzą specjalistyczne, certyfikowane szkolenia uprawniające ich do profesjonalnego prowadzenia tych samochodów. Bez tego certyfikatu nie mogą nawet wsiąść do tych samochodów. Niesamowite.

Nowa M5 to klasa sama w sobie – sportowa limuzyna, która nadaje się do „normalnej” jazdy na co dzień. Nie będę się nad nią rozpisywać, bo wszyscy zainteresowani zapewne bardzo dobrze o niej wszystko wiedzą. Muszę wspomnieć o tym, że pierwszy raz mamy w seryjnym samochodzie 600 KM i przyśpieszenie (prawie dwutonowego monstrum z silnikiem 4,4 l) na poziomie 3,9 sekundy do 100 km/h. Pierwszy raz w M5 nie mamy opcji skrzyni manualnej, a za to napęd na wszystkie cztery koła. Oczywiście możemy go wyłączyć i cieszyć się klasycznym napędem na tylną oś. Dla konserwatystów to niewątpliwa rewolucja, ale idealnie pokazująca, że w serii M na dobre zagościła zaawansowana technologia cyfrowa, która tym wszystkim steruje. Bez niej, uwierzcie mi, bardzo trudno prowadziłoby się taki samochód. Jeśli nie stać nas na wydatek od 550 tysięcy złotych w górę (górna granica to ok. 850 tysięcy), to nie jest to po prostu samochód dla nas – dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach.

Ale jeśli nie stać nas na M5, a koniecznie chcemy mieć samochód z trójkolorowym znaczkiem, to warto spojrzeć na M2. Jest to samochód, który totalnie mnie urzekł. Była to moja „dojazdówka” na tor w Bednarach.

BMW, zapraszając dziennikarzy na testy M5 (i pozostałych modeli), zaskoczyło uczestników i zamiast zapakować ich do wspólnego transportu, dało wybór i zaproponowało samodzielny dojazd. Samodzielny dojazd, ale oczywiście BMW. Dostaliśmy listę tego, co jest dostępne. Większość moich szanownych kolegów wybrała duże limuzyny z serii 7, M5 lub elektryczne i8. Ja zasugerowałem Wojtkowi Piechockiemu, redaktorowi naczelnemu GSMonline.pl, z którym jechaliśmy, wybór M2. Małego wariata. Jak się okazało, najlepszej opcji ze wszystkich dostępnych. W drodze powrotnej każdy chciał się z nami zamienić, bezskutecznie.

M2 to taki gokart z karoserią i znaczkiem BMW. Coś niesamowitego. Mały, zwinny, genialnie trzymający się asfaltu. Zrastający się z kierowcą. Wspólnie z Wojtkiem ustaliliśmy, że to powinien być obowiązkowy, trzeci samochód w rodzinie.

M2 jest mały, ale jest to totalny wariat. Lepiej nie jeździć nim bez włączonych systemów wspomagania. Przez moment na torze wyłączyłem wszystkie „wspomagacze” i od razu byłem w drifcie. W bezpiecznych warunkach była to gigantyczna frajda, ale na trasie albo w mieście, dla osoby niedoświadczonej, nie byłoby to komfortowe.

W standardzie w M2 mamy silnik o mocy 410 KM. Moja dojazdówka dodatkowo miała torowe, gwintowane zawieszenie, torowy wydech, opcjonalne hamulce i coś zrobionego z silnikiem. Była genialna, poza tym, że nie byliśmy w stanie dojechać do Poznania na jednym baku, ale kto by się tym przejmował. Nie dlatego kupuje się M. Choć M2 była pioruńsko twarda i głośna, to prowadzenie i wrażenia z jazdy były kosmiczne. Miała nawet świetne audio od Harmana Kardona, ale to bez sensu. Nic i tak nie słychać. Zresztą kto w tym samochodzie będzie słuchać muzyki. W nim się jeździ i słucha dźwięku silnika. Nigdy wcześniej, jeżdżąc różnymi modelami, nie doświadczyłem tego, jak często i jak wiele osób, głównie kobiet, zwraca uwagę na samochód. Powoli zaczynałem nawet to rozumieć.

Jazda serią M, a w szczególności M2 i najnowszym M5, to przygoda. Wrażenia są niesamowite. W swoim życiu zrobiłem już kilkaset tysięcy kilometrów różnymi samochodami, ale jeszcze nigdy nie miałem aż takiej frajdy, takiej zabawy z jazdy. Seria M nie jest dla wszystkich i nie mówię o kwestiach finansowych, ale warto się nią przejechać i samemu doświadczyć. Polecam zapisać się na kolejną serię szkoleń BMW M Drive Tour. Będziecie zadowoleni.

Dominik Łada

MacUser od 2001 roku, rowery, fotografia i dobra kuchnia. Redaktor naczelny iMagazine - @dominiklada

Zapraszamy do dalszej dyskusji na Mastodonie lub Twitterze .

Komentarze: 2

O elektrykach wypowiada się Norbert. Ja nie… ;-)