FOMO, JOMO i co jeszcze?
Czyli co, znowu o tym samym u Kołacza? I tak, i nie. Bo widzisz, do szewskiej pasji doprowadzają mnie w ostatnim czasie coraz to nowsze próby wyjaśniania sobie nawzajem tego, że czasami po prostu warto żyć. Brzmi irracjonalnie? Dziś chcę Ci opowiedzieć o trzech sytuacjach, które uświadomiły mi, że ta irracjonalność – o zgrozo – zaczyna być codziennością.
FOMO, JOMO, nie wiadomo
Efekt FOMO jest znany od dobrych kilku lat. Termin został ukuty na fali rosnącej popularności urządzeń mobilnych, które to coraz silniej wymuszały życie „na wczoraj”. Natychmiastowość dotknęła nas okrutnie i wielu przepadło w gąszczu społecznościowych platform, komunikatorów czy rozszerzonej rzeczywistości. Bez nich ludzie odczuwają strach porównywalny z tym, który dotyka ich po stracie bliskiej osoby lub stałego dochodu (różne źródła różnie sprawę definiują). To właśnie efekt FOMO, który jest niczym innym jak brakiem umiejętności zdrowego odpuszczania. „Nie nadążam sprawdzać tych wszystkich powiadomień!” – wyłącz. Koniec, kropka.
Świeżynką na tym polu jest JOMO (joy of missing out) – utożsamiane z odczuwaniem radości pomijania, odpuszczania. I wszystko się mi w tym przypadku zgadza, oprócz tego, że potrzebowaliśmy po raz kolejny przypisać akronim do prostego pojęcia, aby czasem nie było za łatwe. Zbyt łatwo dostępne dla wszystkich. Bo przecież wszelkie „-OMO” dotyczą uprzywilejowanych, wtajemniczonych członków grup specjalnie wybranych przez los, bogów, trenerów i licho wie kogo jeszcze. I tu temat się wykłada, bo widzicie, wkrótce nam liter w alfabecie zabraknie.
FOMO i JOMO (zwłaszcza ten pierwszy) to terminy nazywające wprost pewną grupę osób, które w ten czy inny sposób radzą lub nie radzą sobie z codziennością. Strach przed byciem odpiętym od sieci już dawno został klinicznie obarczony wieloma trudnymi nazwami, których nie zamierzam tu przytaczać, ale które wprost pokazują, że człowiek jest w stanie popaść w chorobę psychiczną z tych właśnie powodów. I tego nie da się zakwestionować. Takie czasy. Dokładnie tak samo jest w przypadku JOMO, bo przecież odpuścić można zdrowo i niezdrowo. Niezdrowo jest wtedy, gdy przesiąknięty nowomową motywacyjną trzydziestolatek rzuca wszelkie źródła dochodu (a.k.a. etaty), w myśl: „Rób to, co kochasz!” – manna spadnie z nieba, koniecznie na Bali.
Czerwone słoneczko
Pamiętacie Gadu-Gadu? Rzadko kiedy zdarzało się, aby ktoś miał ustawiony status „Niedostępny” bez żadnego opisu. Już częściej spotykałem „Zaraz Wracam” – które mogło znaczyć to samo, co poprzedni przykład, ale wyglądało łagodniej. Dlaczego to przywołuję? Bo widzicie, nie jestem w stanie pojąć sytuacji, w której ktoś ogłasza siebie – wprost, publicznie – znawcą talentów i trenerem wszelakiej maści metodyk, po czym w sobotnie popołudnie pisze do ludzi maila, w którym pada: „Poszedłem spać o trzy minuty za późno. Wstałem o cztery za wcześnie. Nie zrobiłem rutyny wieczornej. Zabrakło czasu na ciszę i myślenie”. Z tym ostatnim to się nawet zgodzę. Resztę pozostawię bez dłuższego komentarza, bo jest zbędny.
Inny przykład to spotkanie. Zwykłe, proste, dotyczące dwójki ludzi pracujących w tym samym mieście. Dawniej najlepszych kumpli. Dziś trudno znaleźć czas na wyjście i zamienienie kilku zdań. „Jestem zarobiony” wychodzi powoli z mody na rzecz: „Dbam o higienę związku”. Lub: „Muszę naładować akumulatory. Odcinam się. Zrozum. Napiszę w wolniejszym czasie”. I tak sobie myślę, że nas wszystkich powoli dotyka jakaś magiczna przypadłość, powodująca permanentne rozregulowanie wahadła: Przepracowanie – urlop. Imprezy – medytacja w buddyjskiej wspólnocie. FOMO – JOMO. Bycie dusigroszem – życie ponad stan z kredytem. Bycie przyjacielem – bycie… I tak w kółko, jakbyśmy sobie za cel brali męczeństwo z wyboru. Powód się znajdzie.
W tym roku coraz bardziej widzę to, że próbując po prostu najpierw żyć, a zatem być dla siebie tak samo, jak dla innych, bo obok nich przecież żyję – nie pasuję do tego pędu. I będziesz miał rację, Drogi Czytelniku, kiedy wypomnisz mi teraz wszystkie moje felietony, w których sam pisałem o produktywności, jakby była mantrą, powtarzaną w rytm zamykanych zadań w tym czy innym programie. I wiesz co? To była ciekawa droga. Ciekawe doświadczenie, którego teraz nie mam potrzeby nazywać. Po prostu jest. Wiem, co z niego wyciągnąłem, co odrzuciłem, a co zostało. I jest coś niesamowitego w tym, kiedy przestajesz robić światu psychoanalizę. Dopisywać teorię absolutnie do wszystkiego. Budzisz się – widzisz taką pogodę, jaka akurat jest i mówisz sam do siebie: Co dalej? Jakoś tak czuję, że wówczas po prostu trafiam na nią czy na niego, siadamy, gadamy cały wieczór. Idę, próbuję, zadaję pytania sobie i im. Wchodzę w interakcję ze światem. Z pobliskim piekarzem, kumplem, klientem, przypadkowo spotkanym człowiekiem, który miał taką starą walizkę, całą w naklejkach z różnych krajów, którą zawsze chciałem zobaczyć na żywo. Nie musimy mieć teorii na wszystko i znać teorii wszystkiego. Bądźmy.
Ten artykuł pochodzi z archiwalnego iMagazine 08/2019
Komentarze: 8
Dziekuje!
Proszę bardzo.
no i wreszcie coś mądrego Moja młodsza córka stwierdziła, że zacznie olewać fejsa – wstawianie zdjęć, statusów i czego tam jeszcze -czy to znak nowej generacji nastolatków ? Generacja AF (anty-fejsbook) ?
Cieszę się Andrzej! Proponuję to nazwać najprościej, jak można – normalnością. Dobrej niedzieli!
no i wreszcie coś mądrego Moja młodsza córka stwierdziła, że zacznie olewać fejsa – wstawianie zdjęć, statusów i czego tam jeszcze -czy to znak nowej generacji nastolatków ? Generacja AF (anty-fejsbook) ?
Cieszę się Andrzej! Proponuję to nazwać najprościej, jak można – normalnością. Dobrej niedzieli!
Dziekuje!
Proszę bardzo.